28 lipca 2014

Archiwum ciekawości świata

Nigdy nie spodziewałem się, że to napiszę: stałem się na powrót fanem National Geographic.

header - poniedzialek ze springerem

Od trzech dni szliśmy przez góry. Nie było w nich żywego ducha. Nawet w tej jednej wiosce, którą mijaliśmy po drodze, niezbyt wielu było ludzi. Nam wydawało się, że jesteśmy na końcu świata, ale to był tylko sam środek norweskiego interioru. Płaskowyż Superawangarda, który okazał się wyjątkowo pofałdowany. Co tu dużo mówić, dał nam w kość. Po trzech dniach wędrówki dowlekliśmy się do Finse. Widzieliśmy je z góry, ale nie chcieliśmy jeszcze tam schodzić. Wiedzieliśmy, że mamy jeszcze jedną pogodną noc, potem aura miała się zepsuć. Z tego powodu, a także ze względu na oszczędności, postanowiliśmy spać tej nocy w namiocie. Rozbiliśmy go z widokiem na jezioro i majaczące na jego cyplu schronisko.

 

Obudził nas deszcz, więc zwinęliśmy wszystko i zbiegliśmy na dół. W schronisku było pełno ludzi. Nie że dużo – tam był dziki tłum ubranych w Goretexy Svenów i innych Gunarów. Właśnie wychodzili w góry. Zapytaliśmy jednego z nich o to, co dzieje się za oknem, bo właśnie zaczynał się tam biblijny potop:

– Staramy się nie zwracać na takie rzeczy uwagi – powiedział, dopiął błyskawiczne zamki i już go nie było. Po chwili zostaliśmy sami, w pustym schronisku, herbatą stanowczo za drogą jak na nasze portfele i perspektywą całego dnia suszenia mokrych łachów. Ale było tam coś jeszcze, co zamieniło pobyt w Finse w coś absolutnie niezapomnianego. To była przeszklona (i ogrzewana) weranda z widokiem na jezioro, głębokie i bardzo wygodne fotele oraz kilkanaście roczników amerykańskiej edycji National Geographic z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

 

Prawdopodobnie to dzięki temu pismu robię dziś to co robię. Rodzice zaprenumerowali mi je, gdy tylko pojawiło się w polskiej edycji. Miałem wtedy kilkanaście lat i niewiele wiedziałem o dziennikarstwie, reportażu i fotografii. W ogóle niewiele wiedziałem. Raz w miesiącu przychodziłem ze szkoły, a na szafce w przedpokoju leżała czarna foliowa koperta. Wiedziałem, co w niej jest. Na kilka godzin wybierałem się w podróż po całym świecie. Najbardziej lubiłem relacje z ekspedycji do krańców świata. To tam przeczytałem o wielkiej wyprawie Megatransect Michaela Faya, który przez 455 dni wędrował przez dżunglę w Gabonie. Magazyn relacjonował ją w kilku kolejnych numerach. Fayowi towarzyszył Michael „Nick” Nichols – fotograf, który wcześniej dał się poznać świetnymi fotografiami goryli badanych przez legendarną Jane Goodal. W wyniku Megatransectu powstało trzynaście nowych parków narodowych – celem Faya było bowiem udokumentowanie i zbadanie terenów, do których żaden badacz nigdy wcześniej nie dotarł. Lata po nim w podobną podróż wyruszył polski reporter Andrzej Muszyński. Faya w swoim „Południu” cytuje garściami.

 

Nie miałem w tamtych czasach komputera, nie miałem internetu ani nawet kablówki. Wiedzę o świecie czerpałem więc z programów przyrodniczych czytanych śpiewnym głosem Krystyny Czubówny, książek i magazynów – takich właśnie jak National Geographic czy Magazyn Gazety Wyborczej. Potem trochę się pozmieniało. Może dorosłem, może zacząłem szukać informacji gdzie indziej, może przestawiły mi się priorytety? Może studia archeologiczne odarły archeologię, o której się zaczytywałem w NG, z nimbu wielkiej przygody. Został piach, pot i wykładowcy, którzy nie bardzo wiedzieli czego chcą. Tak czy inaczej, żółta ramka magazynu przestała gościć w naszym domu. Dość szybko o niej zapomniałem.

 

A potem zacząłem traktować z lekkim pobłażaniem. Z Olimpu dla fotografów, do którego zawsze chciałem jakoś dołączyć, National Geographic stał się czymś, czego za wszelką cenę postanowiłem unikać. Bo przecież publikowane w tym magazynie teksty bywały i nadal bywają boleśnie powierzchowne i naiwne, bo zdjęcia są niekiedy przeestetyzowane do granic możliwości, bo wiele tekstów jest robionych na to samo kopyto. Stylebook National Geographic jest wyczuwalny na kilometr, gdy się obcuje z tym pismem na co dzień zaczyna ono nużyć, a wręcz irytować. Po latach odkryłem też, że zdjęcie nie zawsze musi być przecież piękne, żeby było dobre. W NG jest to nie do pomyślenia. Wszystko to sprawiało, że zacząłem omijać to pismo szerokim łukiem.

 

zdjecieNo i po latach przytrafiło się to Finse, regał pełen starych numerów magazynu i sporo wolnego czasu. Zaczęliśmy je przeglądać nieco z nudów, braliśmy po kilka egzemplarzy i wertowaliśmy po kolei. Coraz szerzej otwierały mi się oczy ze zdumienia. Przede wszystkim dlatego, że mniej więcej spodziewałem się, co tam zastanę, a odkrywałem coś zupełnie innego. Teksty nadal były pisane z tą samą manierą, a wszystkie zdjęcia były po prostu tak piękne, że można je było jeść łyżeczką. Teraz jednak widziałem w tym wartość, z dziką przyjemnością patrzyłem na fotoreportaż, jakiego ze świecą dziś szukać w prasie – to była stara dobra szkoła, można było brać byle jaki numer, otwierać w dowolnym miejscu i uczyć się, jak to powinno wyglądać. Ale to nic. Największe wrażenie robił na mnie dobór tematów, ich ujęcie oraz rozmach realizacji. Bo kto dziś tak robi? Weźmy materiał z września 1992 roku. Właśnie zawalił się Związek Radziecki, a National Geographic publikuje doskonały materiał o Puszkinie. To przy pomocy tego poety objaśniona zostaje Rosja w czasie kolejnej wielkiej przemiany. Albo maj 2000 roku. Fen Montaigne wsiada do kolei transsyberyjskiej i jedzie przez całą Rosję, by ponownie zrozumieć to, co wydarzyło się w tym kraju po rozpadzie ZSRR. Fotografuje zaś wszystko Gerd Ludwig – w taki sposób, że do dziś mam odciśnięte w korze mózgowej jego zdjęcia.

 

Ale to jeszcze nic, w kolejnych numerach leżących na półeczce schroniska w Finse odkrywałem reportaże na takie tematy jak migracje na świecie, pismo, piękno, kultura, rozrost światowej populacji czy po prostu psy. Brzmi bardzo ogólnie, prawda? Zapewne. Dziś portale internetowe pełne są sieczki sprzedawanej pod takimi hasłami jak: „najpiękniejsze psy na świecie”, „najbardziej zachwycające zakątki Ziemi”, „najtrudniejsze języki świata”. W środku zwykle nie ma nic. Najbardziej zachwycał w NG fakt, że pismo wysyłało i nadal wysyła w świat reporterów i fotografów, by opowiadali o tych problemach w swój autorski sposób. Każdy z tych tekstów jest efektem wielomiesięcznej, a niekiedy wieloletniej pracy i podróży po wszystkich kontynentach. Do legendy już przeszła swoista definicja deadline’u obowiązująca w tej redakcji:

– Na kiedy ma być gotowy materiał? – brzmiało pytanie.

– Materiał zostanie opublikowany gdy będzie gotowy – padała odpowiedź.

 

Właśnie to, a także dziecięcy zachwyt światem sprawia, że dziś archiwalne numery magazynu NG wyglądają jak przesyłka z innego miejsca i czasu. Patrząc na to, co stało się z mediami, aż trudno uwierzyć, że takie dziennikarstwo było kiedyś możliwe. Z dziką radością do niego wracam, gdy tylko widzę u kogoś na półce, od razu biorę do ręki i przeglądam. Dużo się przy tym uczę. Może i jest to powtarzalne czy przewidywalne, może i bywa naiwne, a nawet cukierkowe. W każdym słowie i w każdym zdjęciu widać tu jednak wysiłek i troskę ich autorów o efekt. Jakby każdy z tych materiałów był dziełem ich życia. I w gruncie rzeczy jest.

Książki, o których pisał autor