10 grudnia 2014

Czarna skrzynka. Zapis katastrofy

Stwierdzono zgon, ale ocknął się w karetce. To wtedy Ktoś go polizał. To wtedy trzeba na chwilę odłożyć tę książkę. Konrad Wojtyła opowiada o Marku Dyjaku i „Polizanym przez Boga”.

Tytuł tej recenzji ukradłem Dyjakowi. Wziąłem go, nim jeszcze doczołgałem się do końca książki. Byłem mniej więcej w połowie i już wiedziałem, że nie sposób go nie przywłaszczyć. Sam się pchał w ręce; stukał po klawiaturze. To moment, w którym Dyjak rozpada się po raz kolejny na miliardy kawałków i z potwornym trudem zbiera resztki samego siebie z podłogi, ze ścian, ze stołu. Wraca do siebie na czworakach przez zasieki pamięci. Rzyga krwią i nie może złapać oddechu. Życie wypada mu definitywnie z rąk, a on już nie ma ani siły, ani ochoty się po nie schylać. Po raz ostatni kołysze się na lince strachu, jak portret, który w Lany Poniedziałek powiesił na drzewie. Jest dokładnie 23 kwietnia 2008 roku. W tle leci piosenka Roberta Kasprzyckiego „Miejsca przedmioty kształty”, a żona Ola przez okno w kuchni zauważa, że Dyjak stoi w ogrodzie nieco za wysoko. Już był po drugiej stronie. Stwierdzono zgon, ale ocknął się w karetce. Miał pogruchotaną szyję, zdartą za uchem skórę. Przecież chodzi na ryby, potrafi zawiązać supeł…

To wtedy Ktoś go polizał… To wtedy trzeba na chwilę odłożyć książkę. „Polizany przez Boga” to lektura niebezpieczna i uzależniająca. Nie sposób przykładać do niej krytycznych narzędzi. Zawsze, gdy słuchałem opowieści o niepijących alkoholikach, miałem ochotę zalać się w trupa – wspomina Dyjak. Podobnie rzecz ma się z czytelnikiem. Żadnych sentymentów. To zapis upadku, a nie hagiografia. To misterna rekonstrukcja przyczyn, które doprowadziły do totalnej katastrofy. Zwidów i omamów przeszłości, do której lepiej nie wracać. To odtworzenie wyroku na samym sobie. To poszukiwanie sznura.

Już samo przewracanie 263 stron tej opowieści sprawia ból. To jak forsowanie Odry latem w najszerszym, najgłębszym i najbardziej rwącym miejscu. To jak wyjście na ulicę Ząbkowską po zmroku z nadzieją, że zanim dotrzesz do pobliskiej Żabki, dostaniesz po mordzie, ale tylko raz. Tymczasem człowiek dostaje raz za razem i nie jest w stanie się podnieść. Patrzy, jak ktoś wyciąga serce i grzebie w nim sobie widelcem, nawet jak mówi o kwestiach zabawnych. Patrzą na niego oczy z zamieszczonych w tej publikacji zdjęć.

To symptomatyczne, bo przecież widzisz tragedię Dyjaka – obcą tragedię. Obserwujesz szamotaninę, wewnętrzne samobiczowanie. Empatia? Nawet jeśli, to i tak trudno wytłumaczyć się przed samym sobą, że nagle stajesz się zakładnikiem tego dramatu.

To nie ma być tania książka – ostrzega na okładce Dyjak. Tania, to znaczy jaka? Efekciarska? Epatująca skandalami, naszpikowana pikantnymi szczegółami z życia polskiej bohemy? Nic z tych rzeczy. „Byłem facetem, który żył prawie jak bezdomny. Ekskluzywnym alkoholikiem uprawiającym muzykę. Mieszkałem w ciemnych dzielnicach. W przeróżnych miejscach, w których działy się przeróżne rzeczy. Bardzo mocne rzeczy. Wszystko mam opisywać? To były tanie chwyty”.

„Enfant terrible” rodzimej sceny muzycznej swoim popapranym życiorysem i tragediami mógłby obdarować wiele osób. Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke otwierając szczelnie pozamykane skrzynie pamięci obudzili w Dyjaku wiele demonów; zbyt wiele. Rozdrapali rany i sprawili, że blizny znów zaczęły krwawić. A może to on sam je rozdrapał?

Od czasu do czasu, niczym wprawny bokser, Dyjak unika ciosów. Przypomina sobie treningi w FKS Avii Świdnik i walkę z cieniem. „Zmieńmy temat”. „Czuję się jak na przesłuchaniu”. „Koniec na dzisiaj. Mam, kurwa, dość!”. „Odpuśćmy, dziś wkurwia mnie wszystko, jutro będzie mnie wkurwiać niewiele. Obiecuję”. „Idę się pomodlić, wypłakać. Nic więcej wam nie powiem” – tak kończy się prawie każde z 23 spotkań. Tyle samo Dyjak przeżył detoksów. Każdy rozdział w tej opowieści jest podobną katorgą. Każdy jest jak wizyta w zakładzie zamkniętym. Marginesy tej opowieści są jak pasy, którymi przywiązuje się pacjenta do łóżka.

Dlaczego Dyjak, kontestujący przez lata wszystko i wszystkich, godzi się na te swoiste psychoanalityczne sesje? Po co mu ta wiwisekcja? Po co ofiarowuje nam swoje traumy, swój strach? Po co opowiada o rozwodach, kolejnych litrach wypitej wódki, o domu rodzinnym, wreszcie o zmarnowanych szansach, o próbie odebrania sobie życia? Freud miałby pełne ręce roboty, ale on ma w dupie Freuda. To nie jest terapia.

Odpowiedź na te pytania w gruncie rzeczy jest prosta. Spowiedź Dyjaka, skierowana do szerokiego audytorium, ma w istocie jednego szczególnego adresata. Jest nim jego córka – Olga. Niewykluczone, że ten zapis będzie dla niej pierwszym prawdziwym obrazem ojca. Wciąż jest dla niej „tylko zbiorem jej wyobrażeń z własnej otchłani pamięci, notek prasowych
i tendencyjnych opowieści mamy”.

Gdy się urodziła, miał dwadzieścia pięć lat. Był już alkoholikiem. To, co zrobił Smarzowski w Pod mocnym aniołem, to jakaś żenada – zapewnia Dyjak. Piekło alkoholika wygląda inaczej. Ostatni raz widział córkę sześć lat temu. Obchodziła właśnie ósme urodziny. Kupił jej Chanel 5 i bukiet róż. „To w końcu stuprocentowa kobieta. Miała wtedy prawie osiem lat…”. Bóg – jak sam mówi – wziął ją w opiekę i nie zabrał jej w podróż z nim. „Lepiej być ojcem, który nie istnieje, niż być istniejącym katem”. W trakcie opowieści jeszcze bardziej tę kwestię precyzuje: „W oczach mojej córki jestem zmarły. W końcu sam się zabiłem. Jestem odpowiedzialny za jej wszystkie żale… Boję się, lękam, obawiam tego spotkania. Brzmi to irracjonalnie, ale z roku na rok jest coraz gorzej. Jeżeli się z nią w końcu nie spotkam, to oszaleję. I to może być powód mojej śmierci”.

Ta opowieść jest więc jakąś formą desperacji; krzykiem rozpaczy. Dyjak jest „słodki jak niedojrzały agrest. Poza tym brzydki, niedoskonały i rzadko w dobrej formie”, ma „wszystkie żyłki na wierzchu”, jak rabarbar po burzy. Jest 40-letnim starcem. Ma problemy ze wzrokiem. Ma problem ze wszystkim. Pełen lęku i sprzeczności wciąż jednak czeka. Patrzy na spławik. Życie ratują mu ryby. Wydaje się, że tylko o wędkowaniu jest w stanie mówić z entuzjazmem. Mógłby tak godzinami.

Historia Dyjaka to traktat o stracie i strachu. Z jednej strony silny wewnętrznie, cierpliwie zmagający się ze swoją chorobą, z drugiej zaś niepewny, poraniony, słaby. Cierpi, bo tęskni. Umiera, bo kocha. Jest duchem, który się modli o znak od córki. Czai się w ukryciu przed samym sobą i przed nią. Rozkleja się na samą myśl, że mógłby przypadkiem na nią trafić: „Mogę stać gdzieś w ukryciu, tak żeby ona wiedziała, że jest na świecie taki skurwiel – stary wapniak, który zareaguje na każdy jej pisk. Czuję, że Olga będzie przechodzić na moją stronę, że postara się mnie kiedyś zrozumieć, wybaczyć. Jak co roku w jej urodziny pęka mi serce. Ten dzień jest dla mnie najważniejszy w życiu. Od momentu, kiedy byłem przy jej narodzinach w szpitalu nie ma istotniejszej daty w całym kalendarzu”.

Nie chciał i nie chce kontaktu z córką na siłę, z pomocą paragrafów i prawników. To zniszczyłoby jej życie. Strach, który mu towarzyszy, obezwładnia też czytelnika. Jest zaraźliwy. „Na samą myśl o takim spotkaniu staję się duchem. Jestem przezroczysty z przerażenia. Olga to jedyny powód, dla którego znikam we własnych oczach”. Dyjak ma więc jasno określony cel: wyrzygać z siebie całą przeszłość i wszystkie błędy z nadzieją, że najważniejsza adresatka tej książki zobaczy w nim ojca.

Rozmowa z „takim zawodnikiem” to szczególny rodzaj balansowania na krawędzi. Raz jest niezwykle ascetyczny, oszczędny, zapobiegawczy
i starannie dobiera każde słowo, innym razem daje się ponieść żywiołowi frazy. Przerywa. Odchodzi. „Intuicja podpowiada mi, że moja nadwrażliwość może to wszystko, co wam powiedziałem, wytłumaczyć”. To „Skowyt” na miarę Ginsberga, a kto wie, czy jeszcze nie bardziej przerażający.

Częścią tej skomplikowanej osobowości jest niezidentyfikowany lęk. U Dyjaka nie ma prostych tematów. Każdy wątek otwiera jakąś ranę. Raz krwawi mocniej, raz mniej. Wydawać by się mogło to jakąś niepojętą manierą, efektem choroby alkoholowej albo po prostu pozy. Nic z tych rzeczy. Ekshibicjonizm Witkacego w listach do Jadwigi przy szczerości Dyjaka wydaje się tylko żałosnym wodewilem. O co innego toczy się również gra.

Ta spowiedź jest specyficzna. Ciekawa językowo. Wyczulona na detal, konkret, ale często uciekająca w dygresję. Dyjak werbalizuje myśli w niepowtarzalny sposób. Zawsze mówił i wciąż mówi wierszem. Każdy, kto z nim choć raz rozmawiał, w zapisie usłyszy tę znajomą zachrypniętą melodię, te niepokojące pauzy. Roi się tu od poetyckich wyimków (Wojaczek, Milczewski-Bruno, Stachura), tekstów piosenek (Czyżykiewicz, Różycki, Kasprzycki) i cytatów.

Dyjak – jednoosobowe środowisko artystyczne – ulepiony został z wielu innych ekosystemów. Ze swadą kreśli panoramę miejsc i osób, które go ukształtowały, które mu pomogły i które z wielu różnych powodów porzucił. Czerpał garściami, podpatrywał, uczył się, zapominał. Nagrał dziesięć płyt, zagrał w kilku filmach. Nigdy nie gonił za mamoną, bo jak powtarza „trumna kieszeni nie ma”.

Do dziś nie pogodził się z własnymi wyborami i decyzjami. Wyrzuca sobie, że nie pogodził się ojcem, że nie zareagował w porę na jego picie. Widział w nim samego siebie i walczył z tym obrazem jak lew. Dostawał szału na samą myśl, że nawet podobnie układa ręce: „Byłem klasycznym dzieckiem wychowywanym przez matkę, w którego życiu ojciec od początku jest obrazem diabła. Bardzo nie chciałem być taki jak on. Ale przeszedłem bardzo podobną drogę”. Raz pobił ojca tak dotkliwie, że ten wylądował w szpitalu: „Pobicie taty przeżyłem strasznie. Wygranie tej przegranej sytuacji powoduje, że nigdy, przenigdy sobie z nią nie poradzę”.

No i jeszcze kobiety, które nie raz ratowały mu życie, a potem on je bezceremonialnie porzucał. Czasem same odchodziły, bo przestawały go kochać. Rozumiał to. Kręgi piekła, które opisał Dante, znały z autopsji. Jedyna i święta pozostaje matka. Nigdy – w co trudno uwierzyć – nie widziała go pijanego, albo nie chciała widzieć. Jego ekscesy znała z opowieści, ale zawsze był jej ukochanym Maruniem. Jedyna Matka Boska, przed którą co noc klęka, choć jej już również zabrakło: „Od jej śmierci żyję w świecie półcienia, to był mój największy przyjaciel. Osoba, która kochała mnie najbardziej i najprawdziwiej. Czułem to bez słów i gestów. Zawsze była dla mnie święta. I wciąż jest święta, bo nie pogodziłem się z jej śmiercią. Gdybym przyjął, że mama umarła, to bym oszalał z rozpaczy. Moje życie przestałoby mieć sens”.

Pozostał już tylko Bóg. Nie ten, który skrywa się w kościelnych witrażach, ale ten, którego można wyczuć w szuwarach. Usłyszeć w lesie; zobaczyć w kołyszącym się spławiku. Zawsze przeczuwał, że On jest. Uwierzył, gdy przeżył własną śmierć. Wtedy ten Ktoś go polizał, a tego nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. Próbuje więc jakoś sklejać własne życie. Mieszka w Chełmie, finansowo jakoś sobie radzi, wziął nawet po raz pierwszy w życiu kredyt. Gra koncerty, nagrywa płyty, ma plany na przyszłość.

Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke wiedzieli, że mają w rękach ładunek wybuchowy, który w każdej chwili może eksplodować. Zapalnikiem może zaś być na pozór najprostsze pytanie. „Wszyscy myślą, że Dyjak to świetny wokalista, rasowy pijak i niedoszły samobójca. My staraliśmy się odnaleźć prawdziwą naturę Marka, tę mniej znaną i oczywistą”.

Tymczasem – jak sądzę – ta opowieść również ich samych przerosła, a przynajmniej po wielokroć zaskoczyła. Wzbudziła dyskomfort, zmieszanie. Rodzaj literackiego kaca, który trzeba było zapić Absolutem otrzymanym w prezencie od Dyjaka w trakcie jednego ze spotkań albo odkazić się inaczej. Myślisz, że znów zaczniesz pić przez tę książkę? – to pytanie nie pojawia się dla zgrywy.

„Koncerty bolą mnie fizycznie. Jak już jest po wszystkim, zawsze czuję ulgę i szybko uciekam. […] A występ na scenie to dodatkowo rodzaj samoupokorzenia się przed ludźmi. Jestem jak objazdowy kaleka, który ledwo chodzi, ledwo żyje, ale daje głos tu i ówdzie”. W każdym w tym występie kaleki jest prośba o wybaczenie i zrozumienie. Prośba do tej, dla której jeszcze warto śpiewać i żyć. Dla tej dziewczynki.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także