30 lipca 2014

Dni sałaty

Piszę do was z wakacji na działce. Tu wciąż rządzi powieść.

header - DzialkaKsiazki

Leżę na hamaku i czytam. Jest cień, jest ciepło, jest napój, jest lekka bryza, są zapachy i dźwięki świata natury i trzy godziny do obiadu. W tle gra rozluźniająca piosenka Maca DeMarco z płyty „Salad Days” i byłoby zupełnie wspaniale, gdyby nie te muszki. Dwa zdania, odganiam, zdanie, odganiam, słowo, odganiam, nic nie czytam, odganiam, wreszcie – bach, zamykam. Trzy muchy zamieniają się w trzy mokre plamy na stronach 64-65 egzemplarza recenzenckiego „Świętej nocy” Ben Jellouna. Oto przygody książki na wsi.

 

I znowu: słońce się przesuwa, hamak buja, godziny płyną, a ja wreszcie docieram do końca. Dwieście stron. Koniec. Ostatnie zdanie powieści nie daje mi spokoju, więc idę na spacer, żeby spokojnie wybrzmiało. Trzeba zrobić miejsce na następne książki, których dowiozłem tu całą stertę, jak inni weekendowi letnicy, wygłodniali fikcji i wyglądający długich godzin spędzonych na przyjemności tekstu.

 

Czytanie wyjazdowe

 

Patrzę na te stertę i zastanawiam się jakich to strategii używam (używamy), dokonując wyboru przed wyjazdem. Po przyjrzeniu się swoim tytułom wyodrębniam trzy kategorie.

 

Po pierwsze, książki trudne, do powolnego mielenia, do myślenia, do zastanawiania. Takie, których już nigdy nie przeczytam, jeśli nie zrobię tego tu i teraz. Tylko na wsi mogę tak zawiesić się na jednym zdaniu i gapić się w trawę godzinami zastanawiając się, o co chodzi Barthesowi, gdy pisze w „Stopniu zero pisania”, że „struktura jest osadem świadomości”.

 

Po drugie, książki medytacyjne, wszelkie one-with-nature, takie, które świetnie komponują się ze spacerami po niekończących się łąkach. Ciekawe czy „Pierścienie Saturna” podobałyby mi się aż tak bardzo, gdybym nie czytał ich właśnie tutaj, w tym krajobrazie po horyzont, w tych falujących trawach i nizinnych rzeczkach.

 

Patience after Sebald

Piszący wkłada kalosze po pas i brnie przez łąki, poddając krytyce ostatnie napisane przez siebie strony. Kadr z filmu Patience (After Sebald). 

 

Ale najważniejsza kategoria książek zabieranych na działki to tak zwana literacka masa szpachlowa. To te wszystkie dziwactwa, które od zawsze stoją na półce, bo się je kiedyś z niewiadomego względu kupiło, wygrzebało z kartonu od sprzedawcy przy dworcu albo dostało w pakiecie od nadgorliwego alegrowicza. Rzeczy, na które szkoda byłoby poważnego, miejskiego czasu, których czytanie jest bezcelowe. Bezpodstawne. Taki ślepy letniskowy los przyniósł mi wiele doskonałych doświadczeń czytelniczych. Cheever – „Bullet Park”. Wells – „Wehikuł czasu”. Jahnn – „13 niesamowitych opowieści”. Książki, które przez lata stały i nie zachęcały mnie swoim grzbietem, odżyły na działce, zregenerowały się i opanowały moją wyobraźnię tym skuteczniej, że niczego się po nich nie spodziewałem.

 

Czytanie tutejsze

 

Ale istnieje kategoria książek, która potrafi dostarczyć jeszcze większych niespodzianek. Tak zwane tutejsze. Działkowe. Książki- tubylcy. Lokalsi. Zawilgotniale papierowe cegły wywiezione kiedyś z miasta przez właścicieli działki jako nazbyt – nie wiem właśnie – niepraktyczne? Ekscentryczne? Marzycielskie? Zimowały na działce cały rok w rożnych schowkach i kredensach albo w obrośniętych pajęczyną kątach na strychu. Śnieg spadł i stopniał, „przeszły wiosenne burze”, rozkwitły drzewa, a one stały tu w tej idealnej ciszy, czekając na sezon ogórkowy, na dni sałaty. Więc wreszcie w jakiś upalny weekend zasiadam do cudzego działkowego księgozbioru i zastanawiam się – skąd też oni mają TO? Przewodnik Kubusia Puchatka po kosmosie. Ken Wilber. Indianie vs. Kowboje. Angielski podręcznik do geologii z lat 60’. Wyjmuję go z regału. Chmura kurzu. Zdmuchuje, kartkuję, kicham, siadam i biorę się za oglądanie staroświeckich litografii z przekrojami sedymentacji yorkshireskich rzek. Cóż za dziwne, nowe lądy.

 

Albo „Na srebrnym globie” Jerzego Żuławskiego, powieść sci-fi z 1903 roku. Pamiętam, jak strasznie mnie wciągnęła, szczególnie pochłonął mnie opis ziemi widzianej z kosmosu i jej „trupiobladej łuny”. Albo „Pamiętnik wiejskiego proboszcza” Bernanosa – rożne katolickie teologiczne rozkminy, różne księże egzystencjalne przełomy. Fascynujące. Gdzież ja bym po to sięgnął w innych okolicznościach? To są książki, na które mogłem trafić wyłącznie przypadkiem, mogły mnie one zainteresować wyłącznie jako znaleziska. Obiecuje sobie, że za trzydzieści lat, kiedy będzie już tylko e-papier i Amazon, będę zamawiał sobie zupełnie przypadkowe pozycje. Choć i tak wiem, że tego nie zrobię, bo to nie byłoby to samo. W końcu za działkowym przypadkiem stoi osobista historia gospodarza, a nie ślepy los. Jest w nim fascynujące, nieoczywiste powinowactwo z osobą, która kiedyś je dla siebie wybrała.

 

Rousseau

Rousseau na działce. W.G. Sebald użył tej ilustracji w zbiorze esejów Logis in einem Landhaus, którego angielskie tłumaczenie ukazało się w lutym 2014 nakładem Random House pod tytułem A Place In the Country. Źródło: Hanser Verlag

 

Czytanie przypadkowe

 

A więc stada much, skrzypiące stropy, poranne mgły, śniadania na ganku, fronty atmosferyczne i długie godziny bez internetu. Sprzyjające warunki. Przeczytam tu więcej niż przez kolejne pół roku w mieście. Dwa tysiące, trzy tysiące stron na tydzień? Interesujące jest to czytanie książek na kopy. Przypadkowy dobór lektur skutkuje dziwnymi zderzeniami i odsłania ciekawe tropy interpretacyjne. Na przykład lektura Tahara Ben Jellouna obok Jacka Kerouaca. Tanger lat 50’. Tahar biegnie w krótkich portkach do szkoły, po drodze mijając znieczulonego Jacka, intensywnie przyglądającego się, na przykład, kozie. Przeszedłbym się tymi dwoma miastami, zobaczyłbym jak ze sobą sąsiadowały.

 

Albo przywołany już wcześniej „Stopień zero pisania” i esej o pisaniu politycznym z główną myślą, że polityczny intelektualista zastępuje pisarza. Właśnie ta myśl Barthesa, tylko odwrócona, pomyślana trochę inaczej: „Mam nadzieję, że istnieje jeszcze czytelnik niezastąpiony politycznym intelektualistą”, ta myśl zestawiona z „Przyjdzie Mordor i nas zje” sprawia, że uświadamiam sobie jak bardzo skupiam się na wątpliwym wydźwięku politycznym książki Szczerka, a nie na opowieści jako „świadectwie osobistej namiętności”.

 

Jechać pisać

 

No i ostatnia kwestia, ostatnia kategoria, której pominąć przy pisaniu o literaturze działkowej się nie da. Istnieją bowiem książki, które na działkę nigdy nie przyjechały, ale z niej wyjechały, urosły bowiem komuś w głowie lub wręcz zostały na działce powołane do życia. Literatura działkowa in spe. Pisarz, który przyjechał pisać.

 

Biurko zostaje wyciągnięte na ganek, jeśli pogoda, lub – jeśli niepogoda – ustawione w środku, tuż przy oknie, żeby było widać całą tę boską zieleń i błękit. Na zewnątrz blask słońca przeszkadza w pisaniu, ekran laptopa staje się nieczytelny, wiatr zwiewa kartki, za którymi trzeba gonić na pole sąsiada, a później profilaktycznie przywalić telefonem lub kubkiem, żeby nie fruwały. W środku za to muchy i jakoś ponuro, bo w końcu skoro wieś, to do kur, na pole, gdzie wiatr. Więc ów piszący wkłada kalosze po pas i brnie przez łąki, poddając krytyce ostatnie napisane przez siebie strony, treatmenty, synopsisy, argumenty, referaty, tezy, wnioski. Wraca potem olśniony i myśli sobie, że jakby nie musiał wracać do miasta, to doktorat w zasadzie już za miesiąc – i to jaki – i ta powieść to już zaraz, będzie hit.

 

EH5702P

Ernest Hemingway ze swoją drugą żoną na wyspie Key West, gdzie pisał powieść „Mieć i nie mieć”, w przerwach polując na jelenie, łosie i misie. Dzisiaj z dzikiej zwierzyny zostały tam już wyłącznie koty, w prostej linii potomkowie kotów pisarza.

 

„Minęły już czasy, kiedy jechało się na wakacje na Mazury i wracało z gotowym tekstem” – opowiadał mi niedawno ktoś pracujący w telewizji. „To był mit. Nic dziwnego, że to, z czym wracał, nie było najlepsze. Teraz pracuje się w zespołach, efektywnie, wiele talentów zderza się przy jednym stole, aby osiągnąć najlepszy efekt”.

 

Dobrze, że to o telewizji, myślę sobie. Bo o ile rzeczywiście nie wyobrażam sobie pisania na działce odcinka sitcomu, to już powieść – no, Powieść!, to chyba tylko na Mazurach. Nie bez powodu Mann przesiadywał w chatce na Mierzei Kurońskiej. Na działce. A Hrabal w Kersku. A Hemingway w Key West. Wszyscy oni jechali pisać.

 

Fikcyjna postać jadącego pisać

 

Zresztą postać twórczej jednostki jadącej pisać lub tylko myśleć, medytować, brodzącej po pas w trawie, wspinającej się na diunę lub taplającej się w uroczym bajorku lubiana jest także i przez samych twórców. Weźmy wspomnianego wcześniej Wellsa i jego flagowego ekscentrycznego profesora, który często na początku powieści wychodzi na długi spacer po wrzosowiskach i natyka się a to na statek kosmiczny, a to na zagięcie czasoprzestrzeni, a to na dzikie zwierzę. Weźmy główną postać z „Autora widmo” Polańskiego. Weźmy nawet „Drwala” Witkowskiego i postać zamieszkującego międzyzdrojską chatkę zborsuczałego kolekcjonera rzadkiej ceramiki, grającego czasem (jeśli dobrze pamiętam) na trąbce.

 

the-ghost-writer

W filmie Polańskiego „Ghost writer” główny bohater też jedzie pisać.

 

A potem wracam do miasta, gdzie sprawy mają się trochę inaczej. Tu na przypadkowe powieści nikt nie ma czasu, a pisarze nie „jadą pisać”, bo też nie mają czasu i zamiast tego piszą po godzinach pracy w korpo (dominuje model kafkowski). Nikt nie ma działki. Spójrz mi głęboko w oczy. Działka nie istnieje.