20 kwietnia 2015

Polski humor literacki – czyli jaki?

Jest czwartek wieczór, pierwszy dzień festiwalu, myśl już nie pierwsza, ale jeszcze nie ostatnia, jeszcze przed nami mnóstwo tekstów i mnóstwo liter do zużycia, na całe trzy dni, parę nożyczek i stertę starych gazet.

header - 678x239 - humor

Na horyzoncie Marek Kazimierski, który zamiast, jak przystało na Polaka w Londynie, narzekać, gardzić oraz garnki myć, on tłumaczy i promuje polską literaturę u stóp Królowej. Ale po latach wspaniałej acz mrocznej poezji zapragnął zająć się czymś weselszym. Chciałby światu, nie tylko brytyjskich dżentelmenów, za pomocą portalu przekładowego wbić do głowy i zakorkować, że istnieje coś takiego jak polski humor literacki.

Czyli właściwie jaki?

– rzuciłam w przestrzeń, bo zanim wątpliwość zdążyła ułożyć się w fale dźwiękowe, Marek już był za burtą, czyli gdzieś pomiędzy sałatką a opowieścią o Wiolecie Grzegorzewskiej, a ja zostałam z tym pytaniem jak nastolatka z pierwszym okresem.

Jak nie wiadomo co, to rzecz należy obejrzeć, sklasyfikować i opisać. Niczego to nie wniesie, ale ile frajdy.

Epitet „literacki” jest do wszelkiej klasyfikacji idealny, ponieważ nikt nie wie, co on znaczy. Panowie z dużych uczelni za dużą wodą łamali sobie nad nim głowę już przed laty i do dzisiaj nie mówią sobie dzień dobry. W tym kontekście polecam lekturę słynnej rozprawy Johnatana Cullera, która może nie będzie specjalnie jasna i przydatna, ale na pewno będzie niejasna i niekonkluzywna.

Zatem, korzystając z ogólnego zamieszania na salonach, wciągam zdezorientowaną literackość na backstage i przekonuję, że nowe media to fajne chłopaki i że można ich przyjąć do paczki. Jeszcze nie ma świtu, a już się wszyscy rozumiemy i mówić będziemy nie tylko o literaturze sensu stricto, ale także o blogach, memach, obrazkach. Efekt jest taki, że w poczet humoru literackiego ostatnich lat wchodzą trzy kategorie. Bo trójkąt to nie tylko Wisłockiej pomysł na życie, ale też wspaniała figura. Geometryczna i retoryczna. A kategorie mają to do siebie, że można je w dowolnej ilości tworzyć, jak telewizja paradokumenty, i tak samo jak one nie muszą w ogóle przystawać do niczego. A zatem, oto i one, szybkie (bo na kolanie) i wściekłe (że wywołane do tablicy). Zwrotów nie przyjmujemy:

  1. śmiech przez łzy

  2. dowcip abstrakcyjny

  3. jak słowo do obrazu

Śmiech przez łzy, czyli „Dlaczego brałam tyle kokainy? A oglądał pan kiedyś kabareton na dwójce?”

Jako że od wieków naturalny ekosystem polski bardzo jest sarmacki – spod znaku „będzie zabawa, będzie się działo” – zdążyliśmy doświadczyć już tylu upokorzeń i wymykających się spod kontroli nie tylko piąteczków, ale i całych stuleci, że potrafimy kochać swoje psychosomatyczne wady, pogodzić się z losem i nabrać do całego tego bałaganu odpowiedniego dystansu.

Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie” – grzmi Gogol, a my mu na to, że z przyjemnością.

Kiedy Świetlicki pisał, że „w moim domu nie ma problemu z alkoholem, albowiem piję na mieście”, a Pilch dodawał „Porady urologiczne to może być wielka literatura”, wiadomo było, że upadek ciała to idealny temat na literacki humor. Do grona cyników-alkoholików, przynajmniej na papierze, dołączyła także Patrycja Pustowiak i jej „Nocne zwierzęta”, dowodząc ontologii polaka-pijaka:

Picie, szczególnie picie wina, ułatwiało tyle spraw. Sprowadzało jej wszystkie dylematy, niegdyś obejmujące Boga, religię, duchowość, politykę i ekologię, do jednego: białe czy czerwone? Jedno tylko ją martwiło – dlaczego nawet rozważania na temat wina muszą mieć barwy narodowe?”

Śmiech przez łzy to nie tylko próba przegadania gigantycznego kaca, ale też sarkastyczne komentarze do własnej, zazwyczaj niewesołej, sytuacji, spod znaku #AntkowiZnowuNieWyszło.

Dotychczas takim everymenem, uniwersalną postacią, Chrystusem Polaków, któremu zawsze wiatr w oko i sąsiad w plecy był Adaś Miauczyński a jego mistrzem, którego nie przebije nawet on sam, oczywiście Koterski. Ale odkąd hipsterzy postanowili wymyślić samych siebie i opakować w papierowy kubek do latte macchiatto, everyman zaczął nosić wąsy i spodnie rurki, i narodziła się konkurencja w postaci facebookowych fanpejdży i memów. Językowa sprawność i kryjąca się za zdjęciowo-tekstowymi żartami koncepcja jest niczym opowiadanie na dziesięć słów. Już literatura, a jeszcze bawi. Antek bardzo chce być inteligentny, elokwentny, konsekwentny a jest żałosny i beznadziejny i dlatego nas śmieszy. Dopiero się rozkręca, ale ma potencjał: „Kurczę, do netu wyciekły moje akty. Nie widziałeś? Naprawdę??”

On i jemu podobne postaci to jak baza aktorów castingowych do przyszłych powieści o luzerach z dużych (albo i nie) miast, w których „jest dużo predyspozycji i w ogóle dużo wszystkiego”. Bierzcie i piszcie z tego wszyscy.

I ten czarny humor już niekiedy dobrze układa się na języku także młodym autorom stricte literackim, powieściowym. Weronika Murek na przykład tworzy komiczną narrację dziewczyny, która umarła, ale się z tym nie godzi, więc wraca jak natrętna mucha do swojego domu, który przecież już nie jej, utrudnia podstawowe procedury, strzela focha, że nie zidentyfikuje własnego ciała. Ostatecznie, kiedy nikt nie widzi przygląda się sobie:

W środku nie było nikogo. Ciało, już ubrane, ułożono w trumnie, zapalono gromnicę. Twarzy nie mogła dostrzec, ale za to rozpoznała od razu swój stary sweter: czerwony, rozciągnięty, noszony chętnie, ale nigdy na ważne okazje.

Ja pierdolę – powiedziała sobie, opadając na pięty. – W swetrze mnie chowają.”

I gdyby była Januszem Rudnickim dodałaby „i jak tu przełknąć taki fakt? pochówku swetra w postaci zwłok? ziemia kręci się dzisiaj moim kosztem”, a gdyby Dorotą Masłowską to „wyglądam jakby mnie ojciec na spacery do Czarnobyla prowadzał”. Bo taki chyba właśnie językowy duet autoironistów – Rudnickiego i Masłowskiej, których na portalu polskiego humoru literackiego nie mogłoby zabraknąć – zbuduje niejeden przyszły talent. Niejeden postawi Murek.

Abstrakcja czyli Trójmiasto to taki Londyn, z tym że nie.

Kultowe „kopytko”, „mango”, czy „kategorie wielkie dioptrie” w ramach rozluźniana aparatu mowy, czyli wirtuozerski popis najbardziej literackiego kabaretu (od czasu tych najbardziej literackich kabaretów minionych dekad) były czystą abstrakcją, strzelającą w dziesiątkę, chociaż zupełnie bez tarczy, bez celu i bez ofiary. Jedyne w swoim rodzaju „Mumio” łomem otworzyło umysły tych, którym wydawało się, że królową dowcipu jest baba u lekarza, co rozwinęło czerwony dywan swoim następcom. Czyli Make Life Harder między innymi. O chłopakach z Gdańska napisałam już sporo, ale wspomnę raz jeszcze. Mimo, że zamiast w niebo, strzelają w polskie piekiełko, i to z wcześniej upatrzonych pozycji, to wciąż zaskakują poziomem abstrakcyjności w żartach, zdawało by się, grubego kalibru. I prawdopodobnie ta abstrakcja sprawia, że sale sądowe znają wyłącznie z seriali. Oto bezpłatna próbka – odpowiedź na pytanie, jak się zachować w kinie i co to w ogóle jest kino, skierowana do tak zwanego Seby z Inowrocławia czyli Ogólnopolskiej Stolicy Ogórków Małosolnych:

Otóż kinopleks to taka zastępcza wersja lotniska dla miast, które są za małe, żeby zmieścił się w nich samolot i gdzie jedyną formą podróżowania mieszkańców jest oglądanie filmów i butapren ze starym pod stołem w kuchni. Czyli za stosunkowo niewielką cenę masz szansę poczuć międzynarodową atmosferę, pogapić się na ekran z godzinami odlotu i kupić sobie małe piwo z sokiem za 18 ziko.

Dlatego pamiętaj, Seba, żeby małosolne zostawić staremu pod stołem w kuchni i niech sobie nimi pogra w tego swojego hokeja. Zresztą wszystkim to i tak wyjdzie na dobre, bo od czasu, kiedy matka zjadła mu bramkarza i stary musiał go zastąpić serkiem grani, jest chodzącym kłębkiem nerwów.”

Na uprawianiu dowcipu znają się jak Korwin-Mikke na kobietach, z tym że oni owszem. Bezczelność tego humoru nie pozwala im zejść z półki bestsellerów, ale prawdziwy dowcip polega na tym, że połowa tego duetu jest poetą, któremu za pomocą własnej książki poetyckiej również udało się wspiąć na szczyt sprzedaży, a to już naprawdę trzeba mieć tupet.

3. Słowo i obraz czyli „there is no use to cry over spilt Mleczko”

Satyra wizualna nie jest niczym nowym, prawdopodobnie hieroglify też nie były na serio, tylko historycy jak zwykle nie skumali żartu. Dzisiaj w każdym razie nie ornament i nie sprawność kreski przynosi sławę rysownikom, liczy się żart a w warstwie wizualnej rozpoznawalność stylu.

Andrzej Mleczko czy Henryk Sawka mogliby w bankach, na umowach i w urzędzie stanu cywilnego zamiast parafki rysować dług na koncie, klauzulę poufności oraz niechcianą ciążę, sygnatura zawarta w ich reprezentacji świata jest bowiem wystarczająco silna, a nazwiskiem podpisać to się każdy frajer potrafi.

Podstawą dowcipu obrazkowego jest koncepcja, pomysł na sytuację i co raz częściej owa koncepcja zasadza się na języku i jego morfologicznych, frazeologicznych czy semantycznych możliwościach. Rysunek jest medium, ale nie takim, które jest message samo w sobie, staje się raczej czymś w rodzaju hashtagu, który pozwala szybko umiejscowić anegdotę w odpowiednim kontekście. Tak, jak w świecie Twittera czy Instagramu selekcja dostępnych kluczowych słów jest tajemnicą sukcesu, tak w przypadku dowcipu rysunkowego kreska i sposób obrazowania żartu musi pozostać na podobnym poziomie mimetyczności – fragmentarycznej, przyciętej jak czupryny ziomków z osiedla. Szkic głowy, ławki, flagi – to są słowa kluczowe, hashtagi obrazkowego żartu.

Patrząc na pokraczne ludziki Andrzeja Rysuje, czy nie mniej wynaturzone postaci Jana Kozy myślimy – to jest ten moment, że możemy się przyznać – że przecież moje dziecko, brat, siostrzenica z II b też tak potrafią, a nawet lepiej, bo w przeciwieństwie do Kozy kolorują cały obrazek. Myśl tyleż głupia co słuszna, bo o talencie obu panów świadczy ich czujne oko i bystry umysł, a nie finezyjny ruch ręki. Henryk Sawka sam siebie określa copywriterem i nie sposób się z taką drobną autoironią nie zgodzić – podobnie jak w przypadku twórczości fejsbukowej – że umiejętny slogan, wdzięczna fraza, gra na i w języku będzie nagradzana, nie zaś uroda obrazka. Obrazek po prostu skraca dowcip o element narracyjny, eliminując przede wszystkim pole do osobistej konkretyzacji, co niezwykle przyśpiesza odbiór – rzucam okiem, uśmiecham się, kartkuję dalej. Trudno w takiej sytuacji o dowcip przegadany. Ale na wszelki wypadek zabierzmy Strassburgerowi kredki.

Skończyła się sałatka i skończyło się wino, w dodatku na scenie David Malcolm wspaniale parodiuje Piotra Sommera, tym lepiej, że nieświadomie, więc kończy się pobieżna i subiektywna refleksja nad polskim humorem. Biorę do ust bułeczkę, ale sucha czegoś, więc się męczę, męczę tę bułę i chrupię, bo twarda i wtedy nachodzi mnie jakże odkrywcza myśl, że ten nasz współczesny dowcip formą i stylem bardzo zręcznie oscyluje na granicy sucharu.

I znów łapię wiatr w żagle – ten wspaniały gatunek literackiego dowcipu umiejętnie stosowany, zapalam się, ten suchar nasz polski na śniadanie obiad i kolację jeść będą Monthy Pyton, Lady Gaga i Murakami razem wzięci – entuzjazm już odrywa mi stopy od podłoża, ale w porę orientuje się, że mówię już wyłącznie do obrażonej na stole antologii poezji polskiej i że to jednak spore faux pas.

p.s. W kategorii bez kategorii zwycięża człowiek, który w jednym i tym samym czasie potrafi być sobą, Stuhrem oraz Młodym oraz – a to już prawdziwy wyczyn – w swoich felietonach połączyć abstrakcję z Krakowem.

 

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także