1 czerwca 2015

Poczytaj mi mamo z tabletu czyli dwulatek i nowe media

Brooklyn, ulewa, która kąpie przechodniów i ulice zamienia w bystre rzeki. Krajobraz apokaliptyczny dla butów, ubrań i zawartości plecaków, a jednak piękny, aż chciałoby się wypłynąć w te kałuże i pluskać jak dziecko. Ale w bystrych rzekach ulic nie bawią się bystre dzieci, bystre dzieci bawią się zupełnie inaczej.

header - 678x239 - DzieckoCzytanie

 

Uciekam do metra, do stacji York Street mam dosłownie 100 metrów, co pewnie oznacza 100 litrów wody na głowę i pod nogi, ale trudno, wracam skąd przyszłam, czyli na górny Manhattan. Wsiadam w wagonik, łokciem zapewniając sobie miejsce siedzące.

Podróż zakłada 24 stacje, ale nie wiem, jak długo trwa, bo dla mnie czas staje w miejscu. Naprzeciw mnie siedzi bowiem dziecko. Nie moje, i nie moje wymarzone, żadnych tkliwych instynktów. Po prostu niespełna dwuletnie dziecko (dopytuję w końcu), śniada dziewczynka o latynoskich korzeniach, z uśmiechem dzierżąca w dłoni smartfon.

Jest końcówka września, co samo w sobie nie jest takie ekscytujące, w Polsce też mamy wrzesień, nawet parę godzin wcześniej, ale wrzesień nowojorski różni się od września warszawskiego, że w Nowym Yorku już jest po premierze iPhone’a 6, który do Polski dotrze w głębokim listopadzie. A tego dnia, tego września, w tym Nowym Yorku, to dziecko, niespełna przypominam dwuletnie, dzierży z uśmiechem nowiutki iPhone 6. Więc wgapiona jak nasi ojcowie w wystawy sklepowe w NRD, nie spuszczam z niej wzroku, na wdechu czekając, kiedy, jak na niespełna dwuletnie dziecko przystało, oddeleguje dawny obiekt zainteresowania w szeroko rozumianą przestrzeń, czyli ciśnie nim na przykład o podłogę. Nic z tych rzeczy, dziecko grzecznie siedzi, dziecko grzecznie dzierży i nie mniej grzecznie paluszkiem przegląda zdjęcia, jakby to robiła już w brzuchu matki. Z rozdziawioną buzią i na bezdechu dojeżdżam do Harlemu.

Kiedy wracam do Warszawy buzię otwieram ponownie, bo wiem, że globalizacja obejmuje i ten aspekt. Nasze polskie dzieci tak samo zręcznie opanowują elektronikę, zanim opanują tradycyjne sposoby komunikacji.

Córka znajomej nie potrafi jeszcze mówić, ale już potrafi włączyć sobie grę w iPadzie (intuicyjność systemu operacyjnego produktów Apple’a w przeciwieństwie do strukturalnej budowy Windowsa zdecydowanie wygrywa na etapie dziecięcego poznawania świata). Co więcej, po pół godzinie skupionej zabawy przychodzi do cioci i potrzebę ma wypisaną na twarzy. Jesteś głodna? Kręci głową. Chcesz się czegoś napić? Kręci głową. Skończyła Ci się gra i mam Ci ustawić nowy poziom? Zadowolona główka energicznie kiwa. To nie jest wizja sales managera wysłanego z zaświatów przez Jobsa, to prawdziwa historia z Warszawy.

Specjaliści twierdzą, że dzieci powinno się zaznajamiać z elektronicznymi cackami dopiero od drugiego roku życia, ale w praktyce nie rzadko młodsze pociechy mają z nimi kontakt i to kontakt udany, co znaczy, że potrafią samodzielnie włączyć sobie satysfakcjonującą je rozrywkę – grę czy bajkę. Wobec takich możliwości na rynku pojawiły się tysiące, a może i miliony edukacyjnych aplikacji przeznaczonych dla dwulatków, mające rozwijać te same umiejętności, co tradycyjne zabawki. Tylko jakby bardziej wirtualnie. Pamiętacie drewnianą lub plastikową konstrukcję z wyciętymi otworami w kształcie kwadratu, kółka, sześcianu itd., oraz klocki o tych samych kształtach, które dziecko uczy się wpasowywać w odpowiednie miejsca? Zabawka, która pomaga rozwijać, poza inteligentnym kojarzeniem, przede wszystkim motorykę, zgrabność paluszków. Otóż istnieje „Toddler shapes”, aplikacja, która wirtualnie reprezentuje taką zabawkę z otworami i klocki, które należy tam wpasować, tyle że palcem przesuwając je po ekranie. Pójście na łatwiznę? A może właśnie upgrade koniecznej precyzji palców – obecnie świat należy przecież do tych, którzy szybko piszą i zgrabnie śmigają po dotykowych ekranach. Terrible but true.

Ale i tak najważniejszą część spośród aplikacji dedykowanych maluchom, stanowią edukacyjne interaktywne książeczki do nauki słów, liter, dźwięków. Pod względem treści nie wiele się różnią od książeczek tradycyjnych – zawierają obrazki i podpisy, rymowane wierszyki, pojedyncze literki, kolory. Ale mają wbudowaną nianię i funkcję testu (na przykład „Pierwsze słowa”). Niania to oczywiście głos, który wyraźnie, z odpowiednio entuzjastyczną intonacją przeczyta dziecku słowo czy wierszyk, który będzie do dziecka mówił to wszystko, co powinien mówić opiekun (nie chcę tu zawężać pola wyłącznie do mamy) czyli opowiadać świat przedstawiony i wymuszać interakcję – a gdzie jest kaczuszka? tutaj? pięknie! Te interaktywne książeczki na tablet czy smartfon wręcz z zasady „mają zachęcać dzieci do mówienia i powtarzania słów i dźwięków”, a w ten sposób również do nauki czytania. Książko-aplikacja (przydałoby się jakieś nowe określenie – appbook?) „One fish, two fish, blue fish, red fish” dodatkowo podsuwa odpowiedź na ewentualny zarzut, który można sobie łatwo w takiej sytuacji wyobrazić – że oto jakiś obcy głos czyta dziecku, że rodzic / babcia /dziadek itd. nie mają kontaktu ze swoim podopiecznym, a przecież głos buduje więź. Otóż można nagrać swój głos – wystarczy, że raz przeczytasz taką książkę swoim głosem, a potem dziecko – nawet pod rzeczywistą opieką innych, wciąż będzie Ciebie słuchać. Jeszcze do niedawna aktorzy nagrywali dziecięce audiobooki i tylko ich dzieci miały ten przywilej, że słuchały własnego rodzica. Dzisiaj możesz oddzielić głos od ciała i uobecniać się audialnie za każdym razem, kiedy dziecko naciśnie play. Filozofowie muszą być zachwyceni. A pociecha może spokojnie odpowiadać mamie na pytania, czyli gadać do tabletu.

Pamiętam rok 1997 i pierwszy w domu telefon komórkowy, służbowy, mojej Mamy, wielki jak książka telefoniczna, którą dziś też już raczej w megabajtach się liczy, a nie w centymetrach, a jednak pojawiał się lekki wstyd, że idziesz ulicą i gadasz do siebie. A potem pierwszy interaktywny kurs językowy, w którym mówiło się do komputera i połowa nie zdawała prostych testów, bo wstydzili się imitować akcent do skrzynki. A nasze dzieci od pierwszych miesięcy uczą się mówić przede wszystkim do czegoś, nie tylko do kogoś. Do czego? Do interaktywnej książki.

Intrygująca jest też forma takiego appbooka. Dotychczas książeczki dla najmłodszych charakteryzowały się, oprócz odwrotnie proporcjonalnej ilości słów do obrazków, formą surwiwalową i to obustronnie, to znaczy miały nie zrobić krzywdy dziecku (miękkie kanty, materiał, który można wziąć do buzi) oraz same ze strony dziecka krzywdy nie doznać (odporny na rzucenie materiał, możliwość wzięcia książki do kąpieli etc.). Książka interaktywna to tylko kontent dla tabletu, który jest przecież elektroniką. I jeśli mówimy na przykład o iPadzie, to chociaż „dziecinnie prosty” to przecież dla dzieci projektowany nie był. Fascynuje mnie niepisana umowa, jaką – takie mam wrażenie – niektóre dzieci zawierają z tabletem czy smartfonem – ty będziesz moim niewyczerpanym źródłem coraz to nowych fascynujących rozrywek, a ja tobą w zamian za to nie będę rzucać. Na rynku dawno pojawiły się „edukacyjne tablety dla dzieci”, a wcześniej nie mniej edukacyjne laptopy, kiedy jeszcze posiadanie laptopa było trendy, które imitowały dorosłe urządzenia, ale na pierwszy, drugi i setny rzut oka pozostawały jedynie zabawką. A co lubi robić zabawka? Latać w przestworzach. I rzeczywiście moja młodsza siostra jeszcze parę lat temu posiadając taki laptop sprawdzała, jaki dźwięk wydaje w połączeniu z podłogą, jak smakuje itd. A rzeczony iPhone 6 w rękach małej dziewczynki z metra, jak już ustaliliśmy, ani na chwilę nie zerwał się do lotu, nie powędrował też do jej ust. Redukcja naturalnych odruchów i potrzebnej empirii? May be.

Ale książeczki dla starszych dzieci także podchwyciły ten trend na oddziecinnanie – np. książeczki z serii „Czytam sobie”, wyrabiające nawyk samodzielnej lektury, reklamują się wręcz tym, że są czarno-białe i że przeważa w nich tekst a nie obrazki, co ma „dawać dziecku wrażenie obcowania z dorosłą książką”. Oraz – czego  wydawca nie dodaje, ale co można sobie dopowiedzieć – sprawia, że książka idealnie sprawdza się w wersji e-booka i to nawet na smartfon, a więc w oprawie dorosłych sprzętów.

Dziewczynka z metra na iPhonie mamy nie miała żadnych dziecięcych aplikacji, więc musiała sobie zaadaptować dorosły gadżet. I tak jak kiedyś z zachwytem patrzyliśmy na kreatywnych małych McGyverów, którzy z przysłowiowego patyka i sznurka potrafili stworzyć sobie zabawki, tak dziś z zachwytem możemy spojrzeć na dzieci, które ze smartfona i Internetu potrafią stworzyć sobie spójny, świadomy świat, bo podobnie jak w przypadku patyka i sznurka, można z nimi zrobić wszystko i nic, nadal trzeba pomysłu, kreatywności, chęci poznawania, inteligencji. Dziewczynka wpadła na to, żeby wejść do galerii i przeglądać zdjęcia, być może tworząc sobie z nich jakąś własną opowieść. Kto wie, jaki spektakl odgrywał się właśnie w jej kędzierzawej główce młodego McGyvera w wersji 2.0.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także