27 sierpnia 2015

Lista lektur niepokornych

Apokalipsą Beigbeder nazywa tu zmierz kultury druku, dla niego e-book przestaje być książką i właśnie w związku z tym końcem świata stara się on przybliżyć te powieści i opowiadania, które sam ceni najwyżej.

Pierwszy bilans po apokalipsie” to oczywiście lektura dla wielbicieli czytania, gratka dla tych wszystkich, którzy lubią także czytać o cudzym czytaniu, dla tych wszystkich, którzy zakochali się w esejach Anne Fadiman, a ostatnio czytali szkice „Pan tu nie stał” Jana Gondowicza i „Młodszego księgowego” Jacka Dehnela. Beigbeder tworzy swój rejestr ze świadomością gatunku, wie, kto wcześniej pisał już o swoich najważniejszych, formacyjnych tekstach. Stara się więc znaleźć nowe kryteria i tutaj ujawnia się główna lektura między jego poczuciem humoru a Anne Fadiman, która nie szuka w literaturze „orgazmu bez użycia rąk”. Beigbeder taką kategorię zaś wprowadza i przyznaje jej wiele punktów.

Można ten bilans ująć na kilka różnych sposobów: jako punkt odniesienia do stworzenia swojej listy – Beigbeder opiera się bowiem na powieściach francuskich i angielskich, mało u niego literatury innych języków. Jest to też swoisty przewodnik po literaturze tych języków, pokazujący, jak daleko stoi Polska z przekładami: wielu tekstów po polsku nie wydano, z bogatego dorobku wybitnych autorów przełożono wyłącznie pojedyncze powieści. A my, czytelnicy wykształceni na polskich tłumaczeniach, mamy często błędne wyobrażenie na temat konkretnych epok. Beigbeder pokazuje bowiem, że lata 30. i 50. XX wieku to absolutna nowoczesność, a nie zamierzchła historia, że drukowano wtedy więcej aktualnych tekstów niż w latach 90.

Można czytać więc przeciwko autorowi, kłócić się z jego ocenami, te są zaś bowiem dość oryginalne. Beigbeder uznaje za książkę najlepszą „American Psycho” Breta Eastona Ellisa, „powieść pełną przemocy i nihilistyczną”. Na drugim miejscu stawia „Rok miłości” Nizona – pozycję zupełnie w Polsce nieznaną, ceni ją zaś za „ obecność i wolność, nieodparty przymus istnienia w każdym zdaniu”.

W pierwszej dziesiątce mieszczą się jeszcze: „Mokradła” Gide’a, „L’humeur vagabonde” Blondiono, „Jasne światła wielkiego miasta” McInereya, „Contrerimes” Touleta, „Buszujący w zbożu” Salingera, „Platforma” Houellebecqa, „Rzeczy” Pereca oraz „The Crack-up” Francisa Scotta Fitzeralda.

Nie są to więc teksty tradycyjnie pojawiające się w światowych rankingach. To lista bardzo osobista, udowadniająca, że autor wyjątkową sympatią obdarza mroczny, narkotyczno-demoralizujący nurt literatury. Że nie szuka w prozie pocieszenia, a raczej chłoszczącej satyry, albo rozkładu i upadku. Nie ma tu żadnych obrazków dydaktycznych, mnóstwo za to bezeceństw, nałogów i grzechów: „literatura to jedyne miejsce, w którym nihilizm można pogodzić z nadzieją, pięknem i zmartwychwstaniem” – deklaruje Beigbeder. Jest to zatem lista lektur niepokornych, daleka od jakiegokolwiek klasycznego kanonu, ranking dziwkarsko-nałogowy, kryminalny, ale też nihilistyczno-depresyjny, studium na temat tego, jak z czarnych, przesyconych rozpaczą utworów buduje się wielki, humanistyczny obraz, który Beigbeder streszcza w równaniu: „bo idealne działanie wygląda tak: ironia+gniew+rozpacz=piękno+prawda+lekkość”.

Można czytać listę Beigbedera w poszukiwaniu wskazówek lekturowych – o ile tylko zawierzamy autorowi i chcemy podążać jego tropem. Ja sięgnęłam, za namową Beigbedera, a także Tomasza Pindla, po „Grę” Dorothy Parker, autorkę w Polsce wydawaną, ale bardzo słabo znaną.

Można wreszcie szukać w bilansie Beigbedera nowych odczytań tekstów znanych już wcześniej, odkrywać nowe smaki i nowe perspektywy w wytartych już trochę interpretacjach. Beigbeder wspomina bowiem tylko te powieści, które budzą w nim emocje, dają jakiś rodzaj przyjemności albo wywołują gniew. Tak jest w przypadku „Śniadania u Tiffany’ego”, którego ostrze satyryczne podkreśla, próbując oddzielić książkę od filmowej wersji Blake’a Edwardsa.

Równocześnie jednak wspomnieć trzeba, jak nierówna jest ta opowieść, jak niekonsekwentnie pisana. Beigbeder zwraca się bowiem dla czytelnika podobnego sobie – erudyty studiującego cudze lektury, wrażliwego odbiorcy, posiadacza przeładowanej biblioteki. Kto inny miałby ochotę sięgać po interpretacje Malapartego, Pereca, Glassa czy Djiana. Beigbeder zdaje się o tym zapominać i często jest toporny, prymitywny i zaczepny, skupiony na sprawach łóżkowych, które mają tu spełniać funkcję rozrywkowego ornamentu: dowiadujemy się więc, kto sypiał z czyimi dziećmi, kto nigdy nie dokonał coming outu, kto został uwiedziony i w jakim wieku. Dość trudno zatem czyta się ten tekst, który czasem wzbija się na wyżyny Gide’a i Camusa, a czasem operuje stylem z tabloidów.

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także