30 stycznia 2015

Nie wystarczy przejść przez rzekę

 Wystarczy przejść przez rzekę Ludwiki Włodek zaczyna się w Biszkeku, w stolicy Kirgistanu. Z Warszawy do Biszkeku jest – jak podaje prosty, internetowy licznik – prawie pięć tysięcy kilometrów. Czyli – łącznie z drogą powrotną – prawie dziesięć tysięcy kilometrów. Ale Biszkek to dopiero początek.

Z Kirgistanu bowiem w ramach tej samej opowieści jedziemy do Tadżykistanu, potem do Uzbekistanu, Turkmenistanu, znowu do Kirgistanu, następnie do Kazachstanu i ponownie do Tadżykistanu. Dołóżmy więc jakieś trzy tysiące kilometrów. W sumie więc, skromnie licząc, daje to jakieś trzynaście tysięcy kilometrów.

I nawet jeśli domyślam się, że to nie było za jednym zamachem, że ta opowieść „uskładała” się z kilku wypraw i podróży, to i tak nie potrafię odczepić się od jednej myśli: ile trzeba mieć w sobie reporterskiej odwagi, by przejechać kilkanaście tysięcy kilometrów „tylko” po to, by przywieźć stamtąd kilka ludzkich historii, kilka opowieści o życiu zwyczajnym, zanurzonym w „tu i teraz”, gdzieś na krańcach świata, dla przeciętnego Europejczyka takich krańcach, że nie wiadomo jak mapę odwracać, by je znaleźć…

Czy warto tłuc się te kilkanaście tysięcy kilometrów, by spotkać Nadię, Zajtunę, Szarofat, Saida, Parwiza, Umidę, Bajrama, Rozę, Gulzat, Bołata, Ergasza i Erkina (takie tytuły, ułożone z imion, noszą poszczególne rozdziały tej książki)?

Warto, z całą pewnością warto, choćby po to, by przejrzeć się w oczach Innych, by w Innych siebie zobaczyć (dlatego pewnie jeden z rozdziałów, oprócz wyżej wymienionych, zatytułowany jest Ludwika), by pożyć choć przez chwilę życiem Innych, by w opowieści o nich znaleźć dystans do siebie i do świata, z którego w podróż się wyrusza… I – wreszcie, a może przede wszystkim – po to, by spotkać kogoś, z kim można chwilę pobyć, chwilę dzielić los i… jechać dalej…

Wystarczy przejść przez rzekę, to barwna opowieść o egzotycznej Azji Środkowej (Kirgistanie, Tadżykistanie, Turkmenistanie, Kazachstanie, Uzbekistanie), o której dawno wszyscy zapomnieli. Jest w nią wpleciony kawałek historii i wielkiej przeszłości tego regionu, opis budowania wolności w państwach postsowieckich, opis dyktatury, krwawych wojen i wpływów Rosji na tę część świata. Jednak reportaż Ludwiki Włodek to przede wszystkim pochwała Innego, opowieść o zmaganiu się Innego ze światem, o jego zwyczajnym życiu, o bazarach, domach, zapachach i smakach, uzupełniona dobrymi kolorowymi fotografiami, których tak mało w reporterskich książkach wydawanych w Polsce. Wreszcie – to opowieść o Spotkaniu z Innym.

„- Ile można gadać z obcymi ludźmi? – pytała mnie zdziwiona i zirytowana [mama]. – Przecież ty ich poznałaś dwie godziny temu. Co wy macie sobie takiego ciekawego do powiedzenia?

Obiecałam, że będziemy ciszej, i szybko wróciłam do towarzystwa. Nie bardzo umiałam mamie wytłumaczyć, co mnie tak pociąga w tej przerwanej przed chwilą rozmowie. Ale faktycznie gadało mi się z nimi wszystkimi, jakbyśmy się znali od lat. Mieliśmy tyle podobnych doświadczeń, tyle podobnych wspomnień, choć widziałam ich wszystkich pierwszy (i pewnie ostatni) raz w życiu”.

Można nie mieć mapy i nie znać historii miejsca, do którego się jedzie, ale nie słuchać opowieści tych, których się spotyka, to tak, jakby w ogóle nie wyruszyć w drogę… Ludwika Włodek wie o tym doskonale.

Bo nie wystarczy przejść przez rzekę… Bo trzeba jeszcze mieć szczęście, by ktoś na tym drugim brzegu był i by okazał się gadułą, a nie mrukiem…

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także