22 sierpnia 2013

Ruskie techno, rynsztok i wszystko, co najlepsze

Książka Ziemowita Szczerka porywa od razu, bez ostrzeżenia i trzyma w objęciach do ostatniego zdania.

 

Z przeczytaniem „Przyjdzie Mordor i nas zje” Ziemowita Szczerka zwlekałem dość długo, zniechęcony w dużej mierze recenzjami, trąbiącymi o burzeniu narodowych stereotypów i rozprawianiu się z kompleksami. Jak czyta się o dekonstrukcji stereotypów i obalaniu mitu, to zwyczajnie, po ludzku, robi się człowiekowi słabo i stara się trzymać od takiej książki z daleka, bo na 90% trafi na pretensjonalne, koturnowe smęcenie w stylu „Dzidzi” Sylwii Chutnik. Tym większe było moje zaskoczenie.

 

Ziemowit Szczerek, jakby od niechcenia, napisał znakomity, fabularyzowany reportaż o Ukrainie. Tym, co od razu rzuca się w oczy i w znacznej mierze decyduje o finalnym rezultacie, jest znakomita konstrukcja reportażowego „ja”, które nie jest „ja” wszechogarniającym, pochłaniającym przestrzeń, ludzi i zdarzenia, bezrefleksyjnie przemielającym wszystko na bezbarwną papkę przeżyć i wartościujących sądów. Szczerek pozwala mówić zarówno swoim bohaterom, jak i opisywanym przez siebie przestrzeniom, przez co utwór ten nie przybiera charakteru pretensjonalnego pamiętniczka z wakacji, lecz staje się pełnokrwistą opowieścią, której sedno leży nie w „podmiocie na obczyźnie” (znany schemat pod hasłem: Ja i Kilimandżaro [tutaj fotka, najlepiej z dyskretnym lokowaniem produktu] i kilka zdań przeżyć utrzymanych mniej więcej w takiej konwencji „Jest super. Czuję się spełniony. Na Kilimandżaro człowiek czuje, że żyje. Warto było tu przyjechać”), lecz w głębokiej relacji podmiot-obczyzna, przeżywanej na różne sposoby i ukazanej z wielu perspektyw.

 

Książka Szczerka zawiera również sporo niezwykle błyskotliwych i zaskakująco trafnych spostrzeżeń na temat myślenia o Kresach, Lwowa, Ukrainy, i szerzej całego dawnego bloku radzieckiego. Uzmysławia nam, jak na wskroś kolonialne jest nasze myślenie o Lwowie, Wilnie i ziemiach przyległych, a także to, z jaką wyższością i z niczym nieuzasadnionym poczuciem „bycia człowiekiem lepszego sortu” spoglądamy za wschodnią granicę, trochę jak za kraty zoo, trochę jak na chaty na festiwalu archeologicznym w Biskupinie. Niby spoko, ale przecież u nas już nikt nie pierze w rzece.

 

Bohater spotyka na swej drodze wielu innych turystów z Polski. Od jadących „jak na swoje” przedstawicieli średnio-starego pokolenia, przez chcących pobyć w dziczy, lubiących sobie przyćpać czubków, po pretensjonalne do granic możliwości studentki polonistyki, jadące na Ukrainę „Śladami Schulza” (tu uśmiałem się naprawdę do łez, zastanawiając się, która z moich koleżanek ze studiów na pewno zafundowałaby sobie taki trip i przeżywałaby to tak bardzo, jak opisane przez Szczerka studentki UW). Odnoszę wrażenie, że sam bohater czuje się w tym motłochu nieco zagubiony, „podczepia się” do różnych „stylów podróżowania za wschodnią granicę”, sprawdza każdy z nich i przy tym świetnie się bawi. Czytelnik też.

 

Język Szczerka jest niewątpliwie jednym z najmocniejszych atutów książki. Znajdziemy w nim trochę z ruskiego techno, trochę z „wypłynąłem na suchego przestwór oceanu”, a trochę zalałem pałę, przewróciłem się na ścianę z „papendekla” i spałem pod stołem. Dawno nie czytałem książki, która tak wspaniale łączy piękną literacką polszczyznę z rynsztokiem, a muszę przyznać, że taki język jest mi szczególnie bliski i szczerze mnie urzeka.

 

Lektura książki Szczerka sprawia ogromną frajdę. „Przyjdzie Mordor i nas zje” jest jak impreza, na której wszyscy solidarnie piją wódkę i palą skręty, a w pewnym momencie ktoś zdejmuje z półki „Pana Tadeusza”, bezceremonialnie czyta i wszyscy dobrze się bawią. Może rzeczywiście w jakiejś mierze dekonstruują paradygmat, ale z przymrużeniem oka.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także