16 września 2016

Łaskotki

Czytając neapolitańską tetralogię Eleny Ferranty zastanawiałem się, czy to jest bezdyskusyjne arcydzieło czy raczej telenowelowy gniot. Chciałbym napisać, że „długo” się zastanawiałem, ale to nieprawda – zastanawiałem się mniej więcej przez tydzień, bo tyle zajęło mi przeczytanie czterech kolejnych tomów powieści, co samo w sobie jest pewnie jakiegoś rodzaju recenzją, chociaż nie mam pewności, czy jednoznacznie pozytywną.

Mimo zachęcających recenzji już po pierwszych tomach, nie sięgnąłem po nie, póki nie ukazał się u nas tom ostatni – „Historia zaginionej dziewczynki”. W taki właśnie sposób – na raz, w ciągu kilku dni – powinno się czytać wielkie (rozmiarem) cykle powieściowe. Tak czytałem „W poszukiwaniu straconego czasu”, tak czytałem „Twoją twarz jutro”, tak czytałem „Różoukrzyżowienie”, tak zamierzam przeczytać Knausgårda, którego po lekturze pierwszego tomu (uczucia mieszane) na razie odłożyłem – i po drugi sięgnę dopiero wtedy, gdy będę miał na półce w księgarni również trzeci, czwarty, piąty i szósty. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której kończę tom czwarty z sześciu i na kolejny muszę czekać – powiedzmy – pół roku. Ci czytelnicy, którzy czytali pierwsze tomy Ferrante zanim ukazały się tomy ostatnie – ci, którzy musieli na nie czekać całymi miesiącami – musieli cierpieć straszliwe katusze. Ja sam czytałem cykl neapolitański na wakacjach, nerwowo sprowadzając sobie kolejne tomy przez pobliską księgarnię – wyliczając kiedy muszę je mieć: drugi pilnie na jutro, trzeci najpóźniej za trzy dni, najlepiej od razu z czwartym.

Jedno jest pewne: Ferrante czyta się dobrze. Tomy nie są wcale tak grube, na jakie wyglądają. Dominują dialogi, co kilka stron zaczyna się nowy, krótki rozdział. Ale czyta się to bardzo dobrze również ze względu na samą treść – proste, zwyczajne życiowe historie przeżywane przez prostych, zwyczajnych ludzi: właściwie nie wiadomo, dlaczego to tak potwornie wciąga. Jest tu kilka łatwych, kilkakrotnie przez Ferrante powtarzanych sztuczek – zwroty akcji typu „tam i z powrotem” (wyjechała, wróciła i znowu wyjechała); niezwykłe postaci, które co i rusz okazują się bardzo zwykłe; kolejne wysiłki, które kończą się kolejnymi porażkami; wielokrotne przypadkowe spotkanie po latach z tymi samymi wciąż postaciami; pewne okresy życia opisane na kilku stronach, inne rozciągnięte na stron kilkaset.

Wszystko to jest niezbyt wyrafinowane literacko, ale sprawia, że książka jest cały czas wciągająca i właściwie nie ma ani jednego momentu, kiedy można by lekturę przerwać czy odłożyć. Przez kolejne perypetie dwóch głównych bohaterek – Eleny i Liny – prześlizgujemy się gładko i bezboleśnie. To jest zaleta, która przypuszczalnie w oczach wielu czytelników równoważy liczne wady cyklu Ferrante. Podstawową wadą jest sama tematyka powieści. Owszem, mamy tu portret Neapolu z połowy XX wieku, owszem jest interesujący wątek wyrywania się z nizin społecznych ku wyżynom, które oczywiście okazują się do nizin niezwykle podobne, jest ciekawie pokazana wielowymiarowa relacja między dwiema głównymi bohaterkami. Przede wszystkim jednak są to opowiastki o problemach podlotków (a później pań w wieku średnim), a tymi problemami są głównie śluby, zdrady i porody. Fabuła miejscami przypomina wenezuelską telenowelę. No, ale jak to się czyta!

I to jest najważniejsza rzecz, nad którą zastanawiam się przy okazji czterech tomów Ferrante. Czy to, że książkę się dobrze czyta, to jest rekomendacja, czy wręcz przeciwnie? Utarło się przekonanie, że dobrze czyta się literaturę popularną, a ta ambitna musi być w jakimś wymiarze trudna. To jest w pewnym zakresie prawda, ale przecież można przytoczyć całe mnóstwo arcydzieł, które czyta się zupełnie gładko, a także wiele książek „trudnych” w ostatecznym rozrachunku pozbawionych jakiejkolwiek wartości artystycznej.

Nie mam też do końca przekonania, czy literaturę niższych lotów naprawdę czyta się łatwiej. Napisałem kiedyś w recenzji ambitnej książki zdanie, którego do dziś się wstydzę. „Czyta się to ja kryminał” – napisałem, chcąc pochwalić, a przecież ja sam od ukończenia szesnastego roku życia nigdy żadnego kryminału nie czytałem. Literatura łatwa jest dla mnie w czytaniu boleśnie trudna.

Może więc gigantyczna łatwość w czytaniu nie świadczy o tym, że Ferrante balansuje na granicy z literaturą popularną – może raczej jest dowodem jej umiejętności głębokiego oddziaływania na czytelnika. Tyle tylko, że z silnym oddziaływaniem też jest problem. Ortega y Gasset napisał, że gdyby mierzyć wartość dzieł sztuki siłą ich oddziaływania na czytelnika, to najwybitniejszymi dziełami byłyby pornografia, alkohol i łaskotki. Cykl Ferrante nie ma w sobie nic pornograficznego ani odurzającego, ale pewną łaskotliwość wobec czytelnika faktycznie przejawia. To jest rzeczywiście takie łaskotanie po powierzchni, na które mało kto okaże się odporny. Ferrante uparcie ślizga się po powierzchni, a ewentualną głębię musi z samego siebie wydobyć czytelnik.

Nie potrafię wypowiedzieć się jednoznacznie na temat Ferrante: piszę o niej felieton, bo nie umiałbym napisać recenzji. Nie do końca sympatyzuję z takim sposobem pisania. Ale myślę też, że to dzięki takim pisarzom jak Ferrante czy Knausgård, czytelnicy mogą na nowo zacząć szukać w powieściach tego czego szukali w nich przed laty, czego potem przez długie dekady szukali w kinie, a ostatnio szukają głównie w serialach. I nawet jeśli to coś sprowadza się do wspomnianych łaskotek (które za kilka lat kolejne pokolenia Joyce’ów i Faulknerów będą czytelnikom znów reglamentować) – to na razie, przez jeden tydzień przedłużonych wakacji, warto się dać nieco połaskotać.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także