27 maja 2013

Rowerem przez literaturę

Zanim doktor Freud wynalazł kozetkę, Bolesław Prus radził, by manię seksualną leczyć przejażdżką za miejskie rogatki. Trzeba było jednak uważać, bo do rowerów dodawano wówczas szpicruty, by kolarze podczas wyjazdu za miasto mieli czym odganiać chłopów.

Beata Górska-Szkop przygotowała dla Was zestaw literackich tras rowerowych. Szerokiej drogi z Jerome’em, Zolą, Jarrym, Bobkowskim, państwem Curie i córkami Wańkowicza!

 

Niewygody tandemu

 

Czas więc ruszać na rowerową wycieczkę! Ale z kim i na czym? Weekendowe ekskursje najlepiej oczywiście smakują w przyjacielskiej kompanii. Rezolutni inżynierowie uczynili z przejażdżki na welocypedzie sport towarzyski. W czwórkę więc jeździmy na kwadrycyklu, a w szóstkę na sextuplecie. Literatura fachowa ostrzega jednak przed zgubnymi skutkami jazdy na tandemie: „Z tym tandemem zawsze się powtarza ta sama nieprzyjemna historya. Siedzący na przodzie mocno jest przekonany, że jego towarzysz z tyłu nic nie robi – i odwrotnie: siedzący z tyłu wyobraża sobie, że on tylko jest siłą poruszającą, podczas gdy siedzący przed nim pali tylko papierosa i o niczem nie chce wiedzieć”. Tak o niewygodach tandemu wyrażał się pewien angielski dżentelmen na kartach powieści „Trzech panów na rowerze”. Autor, Jerome K. Jerome, wcześniej kazał swoim bohaterom podróżować łódką. Rower jednak okazał się o wiele odpowiedniejszy dla wizyty w Niemczech. Przed tak długą wyprawą rower należy oczywiście właściwie wyszykować. Brytyjska ostrożność każe zrezygnować z rutynowego przeglądu. A nuż machina wróci do nas bez jakiejś śrubki albo gałki. Nie ufajmy też nowoczesnym wynalazkom reklamowanym przez modne magazyny w rodzaju „Cyklisty”. W końcu patentowana lampka gazowa może wybuchnąć w najmniej odpowiednim momencie, zaś anatomicznie dopasowane siodełko niechybnie zawiedzie pokładane w nim oczekiwania. Nie oszukujmy się – kolarstwo to sport dla twardzieli. „Może być, że gdzieś jest lepszy świat, gdzie siodełka do rowerów wyrabiają z tęczy i nabijają obłokami, lecz na tym świecie najlepiej jest się przyzwyczaić do czegoś twardego”.

 

Trasa rowerowa trzech panów: Hanower – Berlin – Poczdam – Drezno (ze względu na nieprzyjemnie duże odległości między miastami, dystans ten radzimy pokonać koleją).

 

Welocyped lekiem na manię seksualną

 

Fantazyjne bicykle, lśniące nowością welocypedy Singera czy wyposażone we wspaniałe opony pana Johna Dunlopa brytyjskie rowery szturmem zdobyły sobie chodniki XIX-wiecznej Warszawy. Welocyped przedstawiał sobą wartość nie tylko gimnastyczną, ale i higieniczną. Zanim doktor Freud wynajdzie kozetkę, na miejską histerię Bolesław Prus zaleca przejażdżkę za rogatki. Taką kurację zafundował sobie bohater opowiadania „Ze wspomnień cyklisty”. Sam Prus należał do gorących wielbicieli rowerów, a zarazem był członkiem WTC (Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów). Po prawdzie, pierwsze próby pisarza kończyły się raczej spektakularnymi upadkami z bicyklu, o których głośno było w całym Nałęczowie. Niemniej jednak legitymacja klubu uprawniała go do korzystania ze stołecznego cyklodromu, gdzie mógł ćwiczyć do woli swoje muskuły.

 

Wróćmy jednak do wspomnianego cyklisty. Pan Fitulski, bo tak brzmi jego nazwisko, jest znerwicowanym buchalterem, który za pomocą jazdy na rowerze postanawia walczyć ze swoją manią seksualną. Wyjmuje więc garnitur cyklistowski, oliwi panewki, pompuje obręcze i śmiało rusza za warszawskie rogatki. Powolny rytm welocypedu skłania pana Fitulskiego do snucia snów o potędze. A że rower przypomina konia, czemu pan Fitulski nie miałby przypominać Don Kichota. I tak roi mu się zbudowanie podmiejskiego sierocińca czy supernowoczesnej maszyny opartej na działaniu roweru, którą świat ochrzci imieniem: System Fitulio. Każda wizja kończy się glorią naszego cyklisty przystrojoną w wianuszek pięknych dziewcząt. Świat za rogatkami potrafi jednak płatać przykre niespodzianki. Na samotnego cyklistę może napaść podmiejska gawiedź, biorąc jego welocyped za Lucypera. Nie byłby to przypadek odosobniony. W owych czasach do rowerów dodawano szpicruty, by nieszczęśni kolarze podczas wyjazdu za miasto mieli czym odganiać chłopów.

 

Na koniec wreszcie wspomnijmy jedną z nauk Fitulskiego. Drodzy panowie, w okresie godowym na rowerach warto jeździć, lepiej jednak zbyt wiele o nich nie gadać. „Kto wie, czy słodka Henryka nie byłaby dziś moją, gdybym z nią częściej rozmawiał o sercu i poezji aniżeli o interesach bankowych i Towarzystwie Cyklistów? Nie darmo jedna z jej przyjaciółek, blada i wiotka panna Cecylia, przezywała mnie prozą jeżdżącą na rowerze…”.

 

Trasa Prusa: wokół uzdrowiska w Nałęczowie.

Trasa Fitulskiego: Krakowskim Przedmieściem za rogatki, następnie szosą prosto na Małocin (potem rower się psuje i trzeba szukać furmanki…).

 

Kobiety na rowery!

 

Drogę do emancypacji kobiet niewątpliwie przetarły pneumatyczne opony bicyklu. Panie po raz pierwszy wyruszyły na wycieczkę same, i to na dodatek w spodniach! Wiktoriańskie dziewice musiały zaiste błogosławić szarawary. Nie umknęło to czujnemu oku Emila Zoli. Papież naturalizmu marzył o napisaniu powieści , której akcja toczyłaby się w fabryce rowerów. Choć pomysłu nigdy nie zrealizował, to w „Paryżu” udało mu się uchwycić mechanikę rowerowej swobody. Na skórzanych siodełkach welocypedu posadził obok siebie młodego księdza Pierre’a i atrakcyjną pannę Marrie. Oprócz tryskającego spod kół erotyzmu, na plan pierwszy wysuwają się emancypacyjne rozważania dziewczyny. Marrie doskonale wie, co dał jej bicykl: „Jeśli będę miała córkę, wsadzę ją na rower, gdy tylko skończy 10 lat, tylko po to, by nauczyć ją, jak kierować swoim życiem”.

 

Romanse dwukołowe były także udziałem zupełnie innej Marii i zupełnie innego Piotra. Państwo Curie, bo o nich mowa, na swoją podróż poślubną udali się właśnie na rowerach. Pozostała jeszcze jedna Maryška, która wyzwoliła się dzięki cudownym właściwościom bicyklu. Hrabalowskie postrzyżyny uzasadniła w końcu lękiem przed tym, że najpiękniejsze włosy w historii literatury wplączą się w szprychy.

 

Trasa Pierre’a i Marrie: ustronne leśne dróżki pod Paryżem.

Trasa państwa Curie: Sceaux – Bretania.

 

Rowerowe Grand Tour

 

Dobrze mieć za tatę Melchiora Wańkowicza. Mało kto potrafi tak udatnie zaplanować dziecku wakacje. Autor „Ziela na kraterze” wysłał swoje córki: Tuli i Krystynę na rowerową wycieczkę w ostatniej chwili, bo w 1938. A wycieczka to była nie byle jaka – świeżo upieczone maturzystki na rowerach zjeździły całą Europę. Mama wyszyła chorągiewki narodowe na rowery, ułożyła trasę w belgijskim Turing Clubie i pomachała dziewczętom na pożegnanie. Przed nimi były już tylko góry, pola, niezapomniane wieczory w Auberges de Jeunesse i droga: „O drogo jasna w świat! Kiedy pod sobą ma się sprawny nośny rower z wolnym kołem, z przekładnią w sam raz, z wygięciem kierownicy jak ulał, bagażnikiem pełnym wszystkiego, czego dusza zapragnie, kiedy na sobie ma się lekką bluzeczkę i szorty, w najbliższej perspektywie dobry obiad z owocami i winem, w nieco dalszej — nocleg w nieznajomym miejscu”.

 

Trasa Tuli i Krystyny: Belgia – Francja – Włochy.

 

Szosówką przez Francję

 

Andrzej Bobkowski swoją szosówkę kupił za jedyne 715 franków i był to ostateczny dowód na niegodziwość wojny. „Dlaczego ten wspaniały kraj, w którym nowy rower kosztuje jedną trzecią przeciętnego zarobku robotnika, dlaczego ten kraj biorą diabli?”. Pisarz podróż rozpoczął w roku dużo mniej szczęśliwym niż córki Wańkowicza – w 1940. Cel: wrócić z południa Francji do żony, do Paryża. Każdy przejechany kilometr przypomina o jakiejś przeczytanej książce, o ulubionym pisarzu, o Francji zalanej atramentem, nie krwią. Nieoczekiwanie rower i literatura przynoszą Bobkowskiemu wyzwolenie: „Mam wrażenie, że jeszcze nigdy w życiu nie miałem wszystkiego do tego stopnia, tak absolutnie gdzieś – i pewnie dlatego jest mi tak dobrze”.

 

Trasa Bobkowskiego: Montluçon – Alpy Morskie – Masyw Centralny – Paryż.

 

Rower krzyżowy

 

Gdyby Jezus był cyklistą, wygrałby wyścig na Golgotę. Przynajmniej Alfred Jarry nie ma co do tego wątpliwości. Nie pozostając gołosłownym, powołuje się na najlepszego komentatora sportowego tamtych czasów, św. Mateusza. Oczywiście rama roweru Jezusa pochodziła sprzed 1890 roku i miała dość niepraktyczny kształt krzyża. Maszynę trzeba było nieść na plecach przy byle wzniesieniu. Wyścig skończył się zgodnie z planem na szczycie Golgoty, czas pokaże, czy nie mieliśmy do czynienia z kolejną aferą dopingową. Z pewnością nie ma jednak wątpliwości co do metaforycznych właściwości roweru. W końcu nawet Ukrzyżowanie można opisać jako wyścig rowerowy.

 

Trasa Jezusa: Pałac Piłata – Golgota.

 

Jak inaczej mógłby się skończyć artykuł o rowerach, jeśli nie słowami Prusa: „A więc czytelniku i czytelniczko! Jeśli masz pieniądze, kupuj rower. Nie wyobrażaj sobie, że w nim siedzi diabeł, nie lękaj się trudów początkowej nauki, nie lekceważ go jako zabawkę, ale naucz się jeździć i wyjeżdżaj jak najczęściej i najdalej za miasto. W krótkim czasie zgrubieją ci muskuły, odzyskasz sen, apetyt i dobry humor, staniesz się człowiekiem zdrowym, dzielnym i podziękujesz niżej podpisanemu, że cię tak gorliwie zachęcał”. A więc dalej przyjaciele, na rowery! I pamiętajcie: wszystkie ścieżki prowadzą do biblioteki.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także