Artykuł
Jak pięknie być sobą
Czarni bogowie nie skąpią łaski natchnienia Szczepanowi Twardochowi, który w zaledwie dwa lata po ukazaniu się jego słynnej, wizjonerskiej powieści „Wieczny Grunwald” i rok po wydaniu zbioru niemal równie ciekawych opowiadań „Tak jest dobrze”, rzuca na rynek kolejną i to pokaźną, bo niemal 600-stronicową porcję świeżego literackiego mięsa. I tym razem kucharz ów raczy nas strawą tyleż wyrafinowaną w smaku, co pieprzną.
Tak jak istotę „Wiecznego Grunwaldu” stanowiła błyskotliwa, odważna, ironiczna i z niebywałym plastycznym rozmachem przeprowadzona dekonstrukcja żywotnych w zbiorowej podświadomości mitów narodowych – polskiego i niemieckiego – tak „Morfina” wciąga nas jeszcze głębiej w zdradliwą toń tożsamościowych wątpliwości.
Literatura wygrywa z polityką
Choć Szczepan Twardoch to pisarz o wyraźnie prawicowym rodowodzie – co nie powinno dziwić nikogo, kto zna specyfikę światka polskiej fantastyki, z którego ów autor się wykluł – śpieszę zapewnić, że w „Morfinie” żywioł nieokiełznanej literatury wygrywa z polityką na wszystkich frontach. Próżno szukać tu nachalnych tez czy parafrazowania mitów i zaklęć rodem z brewiarza polskiej prawicy, więcej tu flirtu z tym, co z punktu widzenia dobrego katolika winno być uznane za wysoce dla duszy każdej owieczki niebezpieczne. Środowiska okołofrondowe spokojnie mogą więc uznać Twardocha za węża wyhodowanego na własnej piersi.
Z młodzieńczej fascynacji Twardocha konserwatyzmem w wersji hard do chwili obecnej nienaruszony wydaje się na pewno twardy rdzeń tego, co w konserwatyzmie trzeźwe, sceptyczne i pesymistyczne w ocenie ludzkiej natury i kondycji. Dawny publicysta „Frondy” i „Christianitas” w przestrzeni literatury idzie jednak dalej i ujawnia się jako ukąszony nihilizmem metafizyk, którego bezbożne objawienia bliskie są mrocznym intuicjom francuskich egzystencjalistów.
Dramat tożsamości
„Morfina” to przejmujący dramat tożsamości, którego większa część rozgrywa się w niezwykle barwnie i z czułą troską o detal odmalowanej scenerii okupowanej Warszawy, tuż po kampanii wrześniowej. Bohater książki, Konstanty Willemann, to Niemiec z krwi, Polak z wyboru (choć bardziej wyboru matki niż własnego), niezrośnięty organicznie ani z polską, ani z niemiecką tkanką narodową, wszędzie nieswój, duchowo zawsze sam.
Piękna żona z szacownej rodziny o endeckich tradycjach, matka jego jedynego syna, pozwala mu śnić sen o idyllicznym mieszczańskim stylu życia, a także polskości, przyzwoitości i honorze. Kochanka – wyuzdana, pozwalająca bić się po twarzy ladacznica Salome – utwierdza go w przekonaniu o jego niespożytej męskości. Bogata matka zaś robi co tylko może, by jak najdłużej podtrzymać w nim iluzję, że życie jest łatwe, a dojrzewanie niekonieczne.
”Kostuś” to klasyczny narcyz. Mieszka w swym przytulnym gniazdku, „domu z czekolady”, a rzeczywistość, z którą się styka, cała jest jakby z masła – nie stawia żadnego oporu. Do momentu wybuchu wojny jego żywot wypełniają na przemian: sceny rodzinnej sielanki, biesiady w prestiżowym towarzystwie artystycznej bohemy, morfiniczne odloty, liczne zdrady małżeńskie, dokonywane przeważnie za milczącym przyzwoleniem żony, niezbyt udane próby sił na niwie sztuki, a także ekskluzywne przyjemności i inne formy dopieszczania własnego ego.
Wola niemocy?
Wbrew temu, co sugerowałoby jego znaczące imię i nazwisko (Konstanty – od łac. constans – stały; Willemann – niem. człowiek woli), bohater „Morfiny” to chorągiewka na wietrze, ulegająca bezwiednie każdemu emocjonalnemu impulsowi czy chwilowej zachciance, a także plastyczna masa podatna na zewnętrzne wpływy, przeważnie w sposób nieświadomy. Ta niezahartowana przez trudności życiowe osobowość praktycznie wydrążona jest z podmiotowości i nieustannie zmuszona przeglądać się w oczach innych, by tam szukać odpowiedzi na dręczące pytanie: kim jest. Dotyczy to zwłaszcza oczu kobiet.
Kobiety to najistotniejszy element Kostusiowej rzeczywistości. To one uczyniły go takim, jakim jest, to one pozwalają mu odgrywać określone społeczne role, to one umożliwią mu następnie zbawczą transgresję i wreszcie one staną się przyczyną jego śmierci. Klęska i nieobecność wygnanego przez matkę ojca, którego męskość została na dodatek unicestwiona – zarówno fizycznie, jak i symbolicznie – pozostawiła małego Kostka na pastwę drapieżnego matczynego żywiołu, który od tamtej pory miał urabiać go, jak chciał.
Znajduje to ciekawe odwzorowanie w warstwie formalnej powieści w postaci uobecniającej się – obok pierwszoosobowego monologu bohatera – dodatkowej, tajemniczej żeńskiej narracji. Nietrudno rozpoznać w niej właśnie ową matkę, rozrośniętą w podświadomości Kostusia do kosmicznych rozmiarów i podszywającą się pod prazasadę wszechświata. „Ciemna, czarna, pulsująca substancja ukryta pod cienką skórą tego świata” – kolejny Twardochowski metafizyczny twór – to jakby znamię sfery Yin, w której bohater jest uwięziony, wymiaru, w którym wszystko poddane jest bezwzględnemu fatalizmowi. To destylat kobiecości, której domeną jest wilgoć i mrok. W świecie Konstantego Willemanna wszystko podszyte jest kobietą.
Gombrowicz Twardocha
Ta parafraza Gombrowicza jest tu bardzo na miejscu, nie można bowiem pominąć go jako istotnego punktu odniesienia. Twardoch, niezależnie od tego, co sam deklaruje, wpisuje się w zapoczątkowaną przez autora „Ferdydurke” tradycję dyskursu nad formą, dorzucając swoje trzy grosze. Przekonuje, że wykorzenienie, cynizm i odraza do zobowiązań nie czynią jeszcze z człowieka indywidualisty, że Gombrowiczowski gest odrzucenia tożsamościowych gotowców, jak polskość czy katolicyzm, nie wystarczy. Musi być uzupełniony o – skądinąd również Gombrowiczowską, co nie każdy już zauważa – nieprzepartą wolę wybicia się na indywidualną podmiotowość (nawet jeśli wola ta miałaby ostatecznie okazać się tęsknotą za nierealnym). Bez spełnienia tego drugiego warunku pogrążymy się jedynie w plątaninie zwierzęcych instynktów i niskich ambicjonalnych pobudek. Istotne jest jednak, iż to, co Gombrowiczowi wydawało się niemożliwe, czyli bycie sobą („nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę”), Twardochowi jawi się jako bardziej osiągalne. Wydaje się on wierzyć, iż można przeżyć wewnętrzną przemianę, która sprawi, że spojrzenia innych nie będą na nas ciążyć na tyle, by nas deformować. I że stan ten to najważniejsze, co można w życiu osiągnąć.
Gombrowiczowskich tropów jest zresztą u Twardocha więcej, w końcu nie sposób pisać o polskości po Gombrowiczu, nie wchodząc z nim w dialog, świadomie czy bezwiednie. Sytuacja Konstantego, strąconego przez wybuch wojny z barwnej karuzeli swego przyjemnego, ale ufundowanego na fałszu, nieważnego życia i postawionego wobec silnej presji społecznej na udowodnienie swej przynależności do polskiej formy, przypomina perypetie głównego bohatera „Trans-Atlantyku”. Teść bohatera „Morfiny”, zapiekły endek Peszkowski, ze swym groteskowo wykrzywionym pojmowaniem patriotyzmu i honoru to figura bliska postaci majora Tomasza Kobrzyckiego, zaś leśna banda partyzanckich niedobitków pod dowództwem obłąkanego samozwańczego „ostatniego króla Polski”, rotmistrza Chochoła (którego nazwisko jest aż nazbyt czytelną aluzją), to z kolei jakby luźna wariacja na temat Związku Kawalerów Ostrogi – tego ekstraktu w pigułce polskiej mesjanistyczno-masochistycznej fiksacji.
Kompulsywnie powtarzane przez bohatera słowa: „Jestem Konstanty Willeman” w toku fabuły stopniowo ujawniają swą moc performatywną. Wypowiadając je, bohater uwalnia się od kolejnych fałszywych uwarunkowań własnej tożsamości i dorasta do bycia sobą. stając się ostatecznie, choćby na krótko, godnym swego znaczącego imienia i nazwiska (choć trzeba zaznaczyć, że przemiana ta nie byłaby możliwa bez pomocy pewnej wyrazistej postaci kobiecej). Ze słowami tymi współbrzmi także inne zaklęcie – „nie służę nikomu”, przywodzące na myśl lucyferyczne „non serviam”.
Mroczna metafizyka i seksowne kontrowersje
Mroczna i ziejąca poczuciem kosmicznego bezsensu metafizyka Twardocha, wzięta oczywiście w artystyczny nawias niedosłowności, tworzy egzystencjalistyczny kontekst dla jego filozoficznych postulatów, sytuację zgoła Camusowską. Formułowanym przez niego imperatywem kategorycznym jest wezwanie do wewnętrznego przebudzenia, do walki o samego siebie, która ma sens, choć go nie ma, która opłaca się, nawet jeśli podejmujemy ją zbyt późno, gdy zaprzepaściliśmy już wszystko, co było do zaprzepaszczenia, a tuż za węgłem czyha na nas śmierć.
Twardochowski głód poczucia siły sprawczej wydaje się jednak dość wyraźnie naznaczony typowymi dla konserwatyzmu lękami kastracyjnymi, wyrażającymi się nie tylko w tęsknotach za restytucją „prawdziwej” męskości, ale także próbach rehabilitacji przemocy jako wyzwalającej z pułapki wiecznego tkwienia w poczuciu własnej niewinności – w rzeczywistości „upupiającego”, skazującego na rolę ofiary i uniemożliwiającego dojrzały, podmiotowy byt (zabójstwo, którego dopuszcza się bohater, wydaje się warunkiem wstępnym jego późniejszej przemiany). Choć rozumiem ten tok myślenia, trzeba przyznać, iż jest on, najłagodniej mówiąc, kontrowersyjny. Ale czyż literatura nie budząca kontrowersji może być sexy?
Proza Twardocha to stylistyczny majstersztyk. Każdy jej akapit obficie nasączony jest literackim walorem niczym tort aromatycznym ponczem, dlatego warto tę lekturę konsumować niespiesznie, pozwalając rozkwitnąć w pełni jej bukietowi smakowemu.
Liczne gry słów i znaczeń, zastosowanie typowo poetyckich środków wyrazu (np. rymów tu i ówdzie), ukryte aluzje, kryptocytaty, intertekstualia, próby rekonstrukcji melodii przedwojennej polszczyzny, imponująca dbałość o detal, będąca owocem gruntownej erudycyjnej kwerendy – to wszystko przydaje „Morfinie” ciężaru gatunkowego i sytuuje ją na pułapach przeważnie niedostępnych polskiej prozie współczesnej. Czy „Morfina” ma jakieś słabe punkty? Pewnie ma, ale prawdę mówiąc, nie bardzo chce mi się ich na siłę szukać. To bez wątpienia jedna z najciekawszych i najlepiej napisanych polskich powieści ostatnich lat.