15 marca 2017

Niefajność

Kilka tygodni temu minęła rocznica urodzin Kurta Cobaina. Gdyby żył, miałby pięćdziesiąt lat. Umiarkowanie licealny wiek. Jeszcze trochę i będzie z nim jak z Marylin Monroe i Elvisem Presleyem. Gdyby żył, to by nie żył.

Czuję potrzebę, aby się jakoś z tego Cobaina wytłumaczyć. Ostatecznie jest jedynym twórcą kultury, którego wziąłem sobie na koszulki. Mógłbym łatwo to zbagatelizować, mówiąc że było to dwadzieścia lat temu, że ja sam byłem wtedy na etapie moruli, gastruli, blastuli. Mam jednak silne uczucie ciągłości, jedności własnej osoby – i nie bardzo mam ochotę je tracić z racji koszulki z Cobainem. Od dawna więc próbuję jakoś go ugryźć, jakoś go (czy samego siebie sprzed dwudziestu lat) zrozumieć. Nie pomoże już w tym muzyka. Trzeba go podejść raczej jako postać, jako epokę, jako sam nie wiem co. Jakbym wiedział, to bym już jakiś czas temu podszedł.

O Cobainie myślę nie w czasie słuchania jego płyt (bo ich w tym stuleciu raczej nie słuchałem), ale w czasie czytania Davida Fostera Wallace’a. Wiem, że to jest wybitnie ryzykowne zestawienie. Obu łączą głównie dekoracje, dzieli ich w zasadzie wszystko co istotne. Wallace był przypuszczalnie wybitnie inteligentny, Cobaina raczej o to nie podejrzewam. Cobain niekiedy używał słów, których nie rozumiał. Wallace używa słów, których ja nie rozumiem – i dlatego nie jestem jednak w stanie przeczytać „Infinite Jest” po angielsku.

Łączy ich to, że obaj do swoich wybitnych osiągnięć artystycznych dochodzili jakąś nieortodoksyjną drogą, że stali się mimowolnie najgłośniejszym głosem pewnej epoki, nie mając z nią właściwie nic wspólnego. Wallace pisał na jakiejś zupełnie innej planecie niż inni postmoderniści czy post-postmoderniści. Cobain niespecjalnie mieści się w grunge’u.

Łączy ich to, że nosili długie włosy, chociaż – jak pokazują zdjęcia – raczej nie powinni. Obaj wyglądali fatalnie właściwie w każdym ubraniu. Te swetry, te bandany. Obaj w rozciągniętym swetrze wyglądali równie niezgrabnie, nieswobodnie, niekomfortowo, jakby mieli na sobie mundur albo frak.

Obaj żyli też w tym samym czasie – epoce, która może fascynować bo jest w jakiś sposób graniczna. Wszystko, co spadło nam na głowy w kolejnych latach, na początku lat dziewięćdziesiątych już nad naszymi głowami wisiało. Jeszcze się to wszystko nie odbywało na masową skalę, ale już można było przeczuć czy wydedukować, że niebawem będzie się ekranizować komiksy i kręcić filmy o klockach. Że już wkrótce piosenka dłuższa nić 3:45 nie będzie się nadawała do radia. Że tekst dłuższy niż trzy zdania nie będzie już czytany. Że przerwa na reklamę rozrośnie się do rozmiarów dania głównego.

Zarówno Cobain, jak i Wallace nie najlepiej się w tej epoce czuli. Generalnie – czuli się nie najlepiej. Cobaina bolał brzuch. Wallace’a głównie istnienie. Obaj popełnili samobójstwo. Wallace był od Cobaina zaledwie pięć lat starszy, ale przeżył go o lat kilkanaście. Wygląda na to, że kultura wysoka zabezpiecza jednak na nieco dłużej. Ostatecznie jednak jednego i drugiego dopadła mniej więcej ta sama rozpacz. W „Rzekomo fajnej rzeczy, której nigdy więcej nie zrobię” Wallace opisuje tę właśnie rozpacz, to uczucie, gdy człowiek chce się zabić, by nie musieć już myśleć o tym, że nieuchronnie umrze.

Wallace tę rozpacz odczuwa w zasadzie nieustannie – w czasie wycieczkowego rejsu, zwiedzając targi rolnicze. Cobain mniej więcej tak samo musiał się czuć w studiach telewizyjnych, w czasie własnych koncertów. Pewnie najważniejszym wspólnym mianownikiem dla Cobaina i Wallace jest właśnie ta niechęć robienia „fajnych” rzeczy, jakaś programowa „niefajność”, którą da się realizować równie dobrze na przestrzeni tysiąca stron co trzech akordów, którą obaj założyli sobie u progu epoki wynoszącej „fajność” na sztandary. I może to jest ich główna wartość. I może w naszej epoce „fajności urzeczywistnionej” dobrze jednego z nich mieć na podorędziu lub chociaż na koszulce.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także