Felieton
Wywiad z Miłoszem Waligórskim – laureatem Nagrody im. A. Włodka
Miłosz Waligórski slawista, hungarysta i poeta w rozmowie z Sabiną Misiarz-Filipek opowiada o pracy tłumacza, burzliwej historii powstawania antologii „Serce i krew” oraz o tym, co łączy nas ze Słowakami, Węgrami i Serbami.
Czy mógłby Pan opowiedzieć, jak powstawała antologia „Serce i krew”?
Historia powstania „Serca i krwi” jest burzliwa, obfituje w zwroty akcji, retardacje i punkty kulminacyjne. Nieraz ocierała się o sąd. Mówię poważnie. Wszystko zaczęło się w 2011 roku, wspominam o tym w „Słowie od tłumacza”, kiedy Żaneta Nalewajk, redaktor naczelna „Tekstualiów” zwróciła się do mnie z propozycją pracy nad antologią współczesnej poezji serbskiej w wyborze redaktorów pisma „Akt” z Valjeva. Nie wiedziałem, na co się porywam. Teksty dwudziestupięciu autorów, w sumie sto wierszy, przełożyłem w rok. Były wśród nich również klasyczne sonety, wiersze rymowane, trudne, głęboko osadzone w tradycji itp. Dzisiaj wydaje mi się, że w tak krótkim czasie nie da się skutecznie skakać między tyloma poetykami, że z tego nie mogło wyjść nic dobrego. Książka jednak została opublikowana w kilkudziesięciu egzemplarzach sygnalnych. Spojrzałem na nią z dystansem i zacząłem poprawiać przekłady. Nawiązałem kontakt (dopiero wtedy!) z autorami i okazało się, że większość z nich nic nie wie o tej antologii, że oryginały roją się od literówek, są wybrakowane, a biogramy – nieaktualne. Mimo że miałem do dyspozycji przekazane przez serbskich redaktorów skany z podpisami, niektórzy poeci twierdzili, że nie dali zgody na druk. Ktoś wycofał część wierszy. Zrobiło się nieprzyjemnie, więc zrezygnowałem. Serbski redaktor pieklił się, że wtykam nos w nieswoje sprawy, że mam tłumaczyć, a nie dociekać, ale nie zmieniłem zdania. Przekłady poszły do szuflady. Po kilku latach przerwy pomyślałem, że coś jednak warto z nimi zrobić. „Rok pracy jak krew w piach? Nie, trzeba by pokazać chociaż część”, pomyślałem. Wysłałem wszystkie wiersze do „Wyspy” i „Akcentu”. „Wyspa” ogłosiła kilka z nich, „Akcent” zaś wyszedł z propozycją wydania wyboru. Dokonał go Jarosław Wach, książeczkę opatrzył wstępem i oto jest. Reszta wierszy, około pięćdziesięciu leży sobie dalej w ukryciu. I kto wie, może kiedyś ujrzy światło dzienne. Jestem wszak przekonany, że przekład będzie wymagał chirurgicznej ingerencji.
Jest Pan zarówno tłumaczem, jak i poetą, oddziela pan te dwie aktywności?
Tak, oddzielam. Przekład jest czynnością bardziej altruistyczną, a własne pisanie – egoistyczną, przy czym one czasem się spotykają, podobnie jak na południku zerowym czy na linii zmiany daty wschód dotyka zachodu. Dochodzi tam do wymiany, więc bywa, że w tłumaczeniu znajdzie się jakiś pomysł autorski i vice versa, do wiersza albo prozy przeniknie coś z tekstu napisanego przez kogoś innego. Dzieje się to świadomie lub nieświadomie. W tym pierwszym przypadku mamy do czynienia z kradzieżą, w języku literatury pięknie zwaną inspiracją tudzież intertekstualnym nawiązaniem.
Tłumaczył pan na polski m.in. Lajosa Grendela czy Víťa Staviarskiego. Czy ci pisarze funkcjonują w świadomości polskich czytelników? Jakie jest ich miejsce?
To są już dorosłe dzieci, które wyszły z domu i żyją własnym, zdaje się, dość ubogim życiem. Dlatego warto czasem im pomóc, wspominając o ich marnym losie na łamach Xięgarni.
Z internetu wiem, że „Kiwader” Víťa Staviarskiego był prezentowany kilka lat temu w warsztacie rowerowym gdzieś na Powiślu w ramach akcji „Czytamy gdzie indziej”. Natomiast recenzja opowiadań Lajosa Grendela ukazała się w „Rzeczpospolitej”. Recepcja na tym pewnie się nie kończy, ale, jak to się mówi, szału nie ma. Nie płaczę jednak z tego powodu, bo Mama i Tata powiedzieli, że książki są dobre i tyle mi wystarczy.
Jaki jest Pana stosunek do tego, co Pan już przetłumaczył? Czy to w Panu pozostaje, osiada, czy też przetłumaczeni autorzy, ich język, wyobraźnia raczej przez Pana swobodnie przepływają?
Staram się o tym zapominać.
Czy jest coś, co odnalazł pan w liryce serbskiej, a czego nie odnalazł pan nigdzie indziej?
Piękno języka serbskiego. Ale tego nie da się przełożyć, to należy zostawić w oryginale.
Próbuję nie myśleć w kategoriach literatur narodowych, one i tak same się o siebie upomną. Dzięki znajomości języka polskiego czytam literaturę napisaną po polsku. Tak samo, przy czym na różnych poziomach wtajemniczenia, mogę czytać teksty po słowacku, serbsku, chorwacku czy więgiersku. Wiadomo, męczę się przy tym bardziej i nie wszystko do mnie od razu dociera. I chyba właśnie tu rodzi się potrzeba przekładu. Żeby pochylić się, podłubać i zobaczyć, co wyjdzie spod spodu.
Ale Pani pytała o oryginalność wierszy z antologii.
Każdy autor próbuje wyrazić coś bardzo osobistego językiem, który z jednej strony ma należeć tylko do niego, z drugiej zaś musi spełniać wymogi zrozumiałości. W tym sporze o uniwersalia i indywidualia oczywiście uczestniczą również Serbowie. Ściska ich też imadło pod tytułem „strach przed wpływem vs. strach przed naiwnością”. Ogólne dylematy są więc uniwersalne. Ja lubię jednak czytać ich w liczbie pojedynczej, ewentualnie szukając im kogoś do pary w polskiej literaturze.
Właśnie, co to jest za poezja?
Dominują tony minorowe. Nostalgia, utrata, świadomość, że przyszło nam żyć w dobie wyczerpania. Zresztą, żadne to novum. Już na początku XIX wieku Hölderlin pisał: “Co zaś tymczasem czynić i co opowiadać (…) Nie wiem doprawdy, i po co poeci w tym czasie marnym” (przełożył Andrzej Lam). Na początku XXI wieku próbują się mierzyć z tym pytaniem wszyscy literaci pod słońcem. Mierzą się, niby wątpią, rezygnują, a mimo to ciągle piszą. Piszą o tym, jak trudno jest pisać. Saša Radojčić w wierszu „Muzyka kameralna” wyznaje: „(…) mówię bez przekonania / by mnie słuchano (…)”, co mówi o naszej epoce mniej więcej tyle, co Mickiewiczowskie: „Taki wieszcz jaki słuchacz”. Na szczęście poczucie beznadziei nie przekłada się na beznadzieję poezji. Autorzy „Serca i krwi” wiedzą, że formuła lamentacji już się wyczerpała, a efekt powrotu można osiągnąć tylko wtedy, jeśli na westchnienie rzuci się spojrzenie z boku. Coś takiego odnajduję na przykład u Nenada Jovanovicia w wierszu „Najwspanialszy wynalazek”, który przez odległe skojarzenie przypomina mi „Trumny z Ikei” Bohdana Zadury. Co tu jeszcze mamy? Jest trochę ostentacyjnej codzienności spod znaku Franka O’Hary (Srdjan Valjarević), są aksjologiczne peregrynacje po wirtualnym świecie (Petar Matović, serbski krewny Tadeusza Dąbrowskiego), mamy i wiersze bardziej klasyczne, czy neoklasycystyczne (Dragan Jovanović Danilov, Obren Ristić), jest poezja tworzona przez kobiety: ekologiczna (Maja Solar), feministyczna (serbska Genowefa Jakubowska-Fijałkowska, Maria Midžović) i metafeministyczna (Ana Ristović, belgradzka, a co!, jak szaleć to szaleć, Marta Podgórnik). Ja natomiast najbardziej lubię ekfrazy Ota Horvata oraz martwe natury i minimalistyczne pejzaże Vojislava Karanovicia. Jego oszczędna mowa, z której wyłaniają się zaskakujące koncepty, przypomina mi chwilami późnego Ryszarda Krynickiego. Bez wątpienia poetką z najwyższej półki (chociaż ustawionej w toalecie, jak czytamy w wierszu „Podziemna miłość”) jest Ana Ristović, córka wybitnego liryka, tłumaczonego u nas przez Juliana Kornhausera, Aleksandara Ristovicia.
Ściśle rzecz ujmując, antologia zawiera wiersze poetów urodzonych w latach 60-tych, 70-tych i 80-tych. Nie znajdziemy w nich gestów skrajnie awangardowych, a postmodernizm, jeśli w ogóle się pojawia, przyjmuje tu postać strategii rozminowywania tradycji, oczyszczania terenu po to, by zorganizować, zagospodarować go po swojemu i zaznaczyć w nim swoją obecność.
Co mamy wspólnego ze Słowakami, Węgrami, Serbami? Czego możemy się od nich uczyć?
Od Słowaków – jak robić piwo. Od Węgrów – jak robić wino. O Serbów – jak pędzić bimber. W odwdzięce możemy poczęstować wszystkich wódeczką.
W 2015 roku Fundacja Wisławy Szymborskiej przyznała Miłoszowi Waligórskiemu Nagrodę im. Adama Włodka na przygotowanie antologii „Serce i krew”.