Felieton
Zaczytane wakacje 2020: Justyna Sobolewska poleca
W kolejnej odsłonie cyklu „Zaczytane wakacje”, książki na lato poleca nasza felietonistka Justyna Sobolewska. W zestawieniu znalazły się cztery powieści i jedna biografia.
Gustaw Flaubert „Szkoła uczuć”, przekład, wstęp i komentarz Ryszard Engelking, Wydawnictwo Sic!
Zawsze zabieram na wakacje coś z klasyki ( i coś Stephena Kinga). I okazało się, że znakomicie się czyta dziś „Szkołę uczuć” Flauberta w przekładzie Ryszarda Engelkinga. „Nic lepszego nie było nam już dane! – rzekł Fryderyk. – Może i masz rację , nic lepszego nie było nam już dane- potwierdził Deslauriers”. Kiedy ukazała się po raz pierwszy, Flaubert usłyszał mnóstwo zarzutów. Nie podobało się, że Flaubert obnaża ludzką małość, ale nie umoralnia i nie poucza. Zamysł pisarza odczytano dużo później. Jeśli chodzi o uczucia to ta szkoła jest nauką rozczarowania. „Później podsumowali swoje życie. Obaj je zmarnowali , ten który marzył o miłości, i ten który marzył o władzy”. Znakomicie Flaubert pokazuje zagarnianie człowieka przez historię. Zmieścił “ocean w karafce”, czyli panoramę historyczną w historii pojedynczego bohatera. Opisał przeciętność, nudę, bezmyślność i głupotę. A sądy, które wypowiadają jego bohaterowie pasują do dzisiejszych czasów. Ale najważniejszy jest styl, doskonałe zdania: „Miłość Fryderyka była tak wielka, że wyszedł”. Albo cudowne opisy krajobrazów paryskich, przedmiotów czy nastrojów albo takich snów: „Zawładnęły nim jednak inne pragnienia, kobiet, luksusów, wszystkich darów paryskiego życia. Czuł się nieco oszołomiony, jak podróżny, schodząc ze statku; i pośród pierwszych sennych majaczeń wciąż widział przepływające w tę i w tamtą stronę ramiona Przekupki, biodra Dziewczyny – Tragarza. Potem ukazało się dwoje czarnych oczu , których nie było na balu. Lekkie jak motyle, gorejące jak pochodnie, odsuwały się i zbliżały, pulsowały, ulatywały na gzyms i spływały na jego usta. Fryderyk usiłował je rozpoznać, nie potrafił. Sen był już głębszy; zdawało mu się, że jest przyprzężony razem z panem Arnoux do dyszla dorożki, i że Marszałkowa siedzi na nim okrakiem, rozpruwając mu brzuch złotymi ostrogami.”
Maria Stiepanowa, Pamięci pamięci, przeł. Agnieszka Sowińska, Prószyński i S-ka
Odkrycie tego roku. Ta książka mogłaby stanąć na półce obok książek W.G. Sebalda, którego śladem autorka podąża. To nie jest typowa powieść rodzinna, to swoista panorama i jednocześnie esej o pamięci. Osnuty wokół historii rodzinnych i krążący wokół śmierci matki. Dla Sebalda ważne były powinowactwa, tutaj mamy ich mnóstwo – pojawiają się bohaterowie tamtego czasu: Mandelsztam, Cwietajewa, Charms i inni przewodnicy po przeszłości. Jest też powinowactwo dat i miejsc – choćby daty śmierci matki autorki w 1998 r. Stiepanowa nie tyle opowiada o przeszłości, ile o niemożności poskładania jej z fragmentów, o złudzeniach i pułapkach. Cała nasza epoka jest nastawiona na przeszłość i gra na niej rozmaite melodie, przeszłość zamienia się w swoisty park tematyczny. U Stiepanowej fragmenty eseistyczne łączą się płynnie z prozą (znakomite tłumaczenie Agnieszki Sowińskiej) i z listami z przeszłości, które czasem nie mogą nic opowiedzieć – tak jak we wstrząsającej części o blokadzie Leningradu, z listów nie dowiemy się, co się tam działo. Dlatego ta książka jest dziś tak potrzebna, ponieważ pokazuje, jak fabrykowanie pamięci się odbywa. Autorka wplata w swoją opowieść różne punkty widzenia, naświetla pamięć, by z wrażliwością i świadomością opowiadać historię rodziny rosyjskich Żydów, historię niespełnionych nadziei. Stiepanowa ma poczucie klęski, ale ta książka jest wielkim bogactwem.
Sally Rooney, Normalni ludzie, przeł. Jerzy Kozłowski, WAB
Sally Rooney zbudowała swoja opowieść na klasycznych wzorcach: dwoje kochanków z różnych sfer. Konflikt klasowy to przecież główna przeszkoda miłości w powieściach XIX i XX wiecznych. Różnica jest taka, że Rooney pokazuje z dużą wrażliwością, w jaki sposób uprzywilejowanie jest dziś obciążeniem i jak bardzo wymaga uważności. Przez brak wyczucia biedy związek bogatej Marianne i Connella, syna pani sprzątającej- cały czas się rozpada. To nie chłopak ma zasłużyć na wejście do wyższej sfery, awansować, jak było dawniej w literaturze, to ona musi zrozumieć swoje uprzywilejowanie. Oboje zresztą studiując zaczynają zdawać sobie sprawę ze swojej lepszej pozycji. Powieść Rooney kojarzy mi się z wczesną Zadie Smith, wyczuloną na kwestie rasowe i klasowe, i z wczesnym Franzenem z „Korekt”, który pokazywał przestrzeń rodziny, w której nikt nie był „normalny”. Tytułowi „normalni ludzie” są tu niedościgłym marzeniem, tymczasem oboje nieustannie odstają, czują się dziwakami w każdej grupie. Świetnie Rooney pokazuje dorastanie w małej irlandzkiej mieścinie, potem studia w Dublinie i wszystkie poziomy tego niedopasowania. Z niego czasem rodzi się pisanie. A najbardziej podoba mi się w tej meandrycznej relacji miłosnej ich wzajemne podciąganie się do góry. Pomimo różnic nie do przeskoczenia. Bardzo subtelnie Rooney portretuje ten związek -rozwiązek, oparty też na władzy i podległości. Ale dzięki temu wzajemnemu chwytaniu się i podnoszeniu oboje próbują wydobyć się z siebie i swoich traum, żeby móc iść dalej. „Życie podsuwa te radości na przekór wszystkiemu”.
Dorota Karaś, Marek Sterlingow, Walentynowicz. Anna szuka raju, Znak
Jedna z najciekawszych biografii ostatnich lat. Są postacie, których życie łatwo politycznie wykorzystywać, budując albo hagiografię, albo oskarżenie, jednak biografia Anny Walentynowicz jest przykładem, jak można napisać fascynujący, wielostronny portret postaci tego formatu. Autorzy idą za radą Hanny Krall: „Ani jej nie oskarżajcie, ani nie brońcie. Spróbujcie ją zrozumieć. Kim chciała być, a kim nie”. To jednocześnie portret Solidarności, ruchu, który był zjawiskiem wyjątkowym w historii, ale zamienił się w pole wzajemnych oskarżeń. Ciekawie jest już od początku, od Równego, z którego Anna pochodziła. Okazuje się, że ten fragment swojej biografii Walentynowicz zmistyfikowała, a o tym, że jej ukraińska rodzina przeżyła wojnę, dowiedziała się dopiero po wielu latach. Od tej książki nie można się oderwać, zwłaszcza w momentach, kiedy historia przyspiesza, tak jak w czasie słynnego strajku. Autorzy pokazują sprzeczność wersji i relacji – choćby dotyczących Wałęsy. To zarazem opowieść o narastaniu konfliktów, które umiejętnie rozgrywało SB, podsycając nienawiść Walentynowicz do Wałęsy. Ciekawa jest rola ks. Jankowskiego, który regularnie donosił na nich oboje, a jednocześnie tłumaczył Annie, że nie może być dwóch słońc, więc niech się nie wychyla. Ta historia o ludzkiej zapiekłości, którą łatwo można wykorzystać, by zniszczyć wspólne dzieło, to lekcja do zapamiętania na dzisiaj, kiedy takie działania są jeszcze łatwiejsze.
Elena Ferrante, Czas porzucenia, przeł. Lucyna Rodziewicz-Doktór, Sonia Draga,
Jeśli ktoś lubi całkowicie zatracić się podczas czytania, to ta powieść jest dla niego. Tę książkę Ferrante napisała przed cyklem „Genialna przyjaciółka” w 2002 r. W Polsce ukazuje się dopiero teraz i potwierdza wielką klasę pisarską Ferrante, która potrafi trzymać w napięciu, a zarazem jej książki są niezwykle wnikliwymi psychologicznymi portretami kobiet w momentach przełomowych. „Czas porzucenia” nie pozwala ani na chwilę porzucić lektury, a natężenie emocjonalne przypomina opowiadania grozy, w których szaleństwo mąci bohaterom umysł i miesza wyobraźnię z rzeczywistością. Sceny majaczącej bohaterki zamkniętej w mieszkaniu z dziećmi i chorym psem sprawiają, że braknie tchu. Olga została z dnia na dzień sama z dwójką dzieci. Mąż Mario odszedł do innej. Czytelnik towarzyszy Oldze w tym procesie rozpadu. Olga musi nie tylko radzić sobie z samotnością, ale i z prześladującym ją wzorcem z dzieciństwa – porzucone kobiety stawały się „bidulkami” i były nikim bez mężczyzny. Bohaterka, żeby nie stać się „bidulką”, zamienia się we wściekłą furię. To jest powieść nie tylko o porzuceniu, ale i kobiecej wściekłości, przez wieki narastającej w kolejnych pokoleniach kobiet pozbawionych tożsamości przy mężczyznach. Ta wściekłość eksploduje wulgaryzmami – i ten język został bardzo dobrze oddany w tłumaczeniu. A punktem dojścia tego procesu rozpadu jest świadomość siebie i umiejętność zobaczenia drugiego człowieka bez przysłaniających wszystko emocji. Wtedy dopiero można zrozumieć, czym naprawdę był czas porzucenia.