3 marca 2015

Gra miejska czy prywatne święto?

Organizatorzy festiwali coraz częściej zdają się wierzyć, że literatura piękna jest czymś z gruntu nieatrakcyjnym i trzeba ją pilnie, dowolnymi w zasadzie środkami uatrakcyjnić. 

header - 678x239 - girlandy

Jeszcze kilka lat temu jedynym polem rywalizacji kulturalnej między polskimi miastami były plenerowe imprezy sylwestrowe. Obecnie właściwie każde miasto z ambicjami kulturotwórczymi – i dotyczy to nie tylko tych największych – może poszczycić się jakimś stałym festiwalem. Niekoniecznie przy tym jest to – jak dotąd – impreza muzyczna czy filmowa: coraz większą popularność zdobywają festiwale literackie. Warto postawić pytanie, czy poza oczywistym efektem promocyjnym (dla twórców) oraz autopromocyjnym (dla organizatorów) z tej festiwalizacji życia literackiego wynika coś pozytywnego dla czytelnictwa i dla samych polskich czytelników.

Bez wątpienia najważniejszą korzyścią dla odbiorców literatury jest możliwość bezpośredniego spotkania z pisarzami krajowymi i nie tylko, choć w wypadku tych pierwszych chciałoby się, aby organizatorzy festiwali nie gonili za „wydarzeniami sezonu”, ale pokazywali literaturę polską bardziej całościowo. Czy autor, który w danym roku opublikował głośną książkę, musi pojawić się na każdym krajowym festiwalu? Czy z kolei ktoś, kto żadnej książki w ostatnim roku nie ogłosił automatycznie musi wypadać z puli potencjalnych gości? Dobór gości zagranicznych jest zwykle ciekawszy, choć problemem jest swoista monopolizacja. Owszem, dzięki festiwalom można w Polsce posłuchać zagranicznego pisarza, ale poza festiwalem jest to właściwie niemożliwe, bo sprowadzenie go w jakimkolwiek innym terminie się nie opłaca. Łatwo dostrzec też nadmierną powtarzalność. Ile już razy Polskę odwiedzali – znakomici skądinąd autorzy – tacy jak Jurij Andruchowycz albo Dubravka Ugrešić?

Niewątpliwie festiwal literacki tworzy atmosferę swoistego święta literatury. Uczestników festiwalu można spotkać nie tylko na spotkaniach, których są bezpośrednimi bohaterami, ale również na innych wydarzeniach, czy wreszcie na ulicach miasta po prostu. Pod tym względem festiwale przejęły rolę targów książki, które w ostatnich latach zaludniane są głównie przez celebrytów, polityków, sportowców i dziennikarzy, a w bardzo małym stopniu przez pisarzy. Festiwal literacki – nawet zorientowany tematycznie czy gatunkowo – pozostaje świętem prawdziwej literatury. W Krakowie Festiwal Conrada odbywa się równocześnie z targami, dobitnie ukazując literacką mizerię tych ostatnich.

Festiwale literackie są też dziś bardzo skuteczną formą prezentowania nowych pisarzy, czy zdobywania im nowych czytelników. Atmosfera festiwalowa sprawia, że często chodzi się „na” nieznanych wcześniej twórców albo idzie się na dyskusję z udziałem jednego lubianego pisarza, a przy okazji poznaje kilku kolejnych, dotąd nieznanych. Często przyciąga egzotyka („jakiś poeta z Korei, jakiś pisarz z Chin”), ale równie często działa prawo serii. Przez kilka dni chodzi się właściwie z jednego spotkania na drugie i dzięki temu właściwie każdy pisarz ma szansę na spotkaniu festiwalowym zgromadzić większą publiczność niż na wieczorze indywidualnym. Pod tym względem festiwale działają trochę jak dawne środy czy czwartki poetyckie, na które uczęszczało się regularnie, nawet nie znając zupełnie bohatera danego wieczoru. Choć i w tym wypadku nieraz publiczność okopuje się w niszach. Agneta Pleijel na swoim wieczorze autorskim zadała publiczności pytanie: „Kto z państwa nie studiuje filologii szwedzkiej?”. Poza piszącą te słowa rękę podniosła jeszcze tylko jedna osoba.

Patrząc na gęsty kalendarz literackich wydarzeń w Polsce, można zapytać czy istnieje jakaś publiczność „wędrowna”, jak ciągle zdarza się to w wypadku festiwali filmowych czy teatralnych. Czy ktoś jedzie do Krakowa specjalnie na Festiwal Miłosza? Do Wrocławia na Port Literacki albo Międzynarodowy Festiwal Opowiadania? Na łódzki Puls Literatury? Poznań Poetów? Lubelskie Spotkania Poetyckie? Można przypuszczać, że tego typu publiczność (nie licząc autorów i wydawców) jest raczej znikoma, na festiwale warto więc spojrzeć jako na próbę terytorialnego poszerzenia mapy odbiorców literatury, dotarcia z nią poza główne ośrodki literackie. Tę decentralizację należy jednak uznać za w dużej mierze niedokonaną. Największą rangę mają prawdopodobnie oba wielkie festiwale krakowskie. Liczy się też Trójmiasto (festiwale w Gdyni i Sopocie), pozostałe imprezy mają jednak głównie znaczenie lokalne. Właściwie tylko Wrocław (prawdziwy król festiwali – oprócz już wymienionych organizujący jeszcze Festiwal Kryminału, Festiwal Literatury dla Dzieci i Bruno Schulz Festival) za sprawą cyklicznych imprez zdołał znacząco podnieść swoją rangę literacką, skutecznie rzucając wyzwanie Krakowowi i Warszawie. Ta ostatnia pozostaje zresztą niedoreprezentowana, bo Big Book Festival nie ma jeszcze takiej renomy, jaką powinna mieć największa stołeczna impreza literacka.

Mimo wszelkich pozytywów nie sposób nie zauważyć, że wysyp festiwali i wydarzeń literackich raczej nie doprowadził do podniesienia poziomu czytelnictwa w Polsce. Być może czytelnictwu w naszym kraju nie da się już w żaden sposób pomóc i nawet największe wysiłki organizatorów literackich festiwali niczego nie zdołają tu zmienić. Być może jednak wysiłki te nie zawsze skierowane są we właściwą stronę, a część z nich prowadzi wręcz do utrwalenia szkodliwych przekonań na temat literatury. Czy nie dałoby się znaleźć lepszego sposobu wydawania pieniędzy (często pochodzących ze środków publicznych) na promocję czytelnictwa? Czy nie warto czasem działać bardziej bezpośrednio, nawet jeśli mniej spektakularnie? Czy zamiast czytać Pana Tadeusza w przestrzeni publicznej, nie lepiej byłoby go wydrukować w masowym nakładzie i rozsyłać ludziom do domów (jak Aleksander Kwaśniewski kiedyś rozsyłał Konstytucję)? Czy usłyszenie kilku linijek przeczytanych przez znanego aktora w centrum handlowym zachęci kogokolwiek do czegokolwiek?

Organizatorzy festiwali coraz częściej zdają się wierzyć, że literatura piękna jest czymś z gruntu nieatrakcyjnym i trzeba ją pilnie, dowolnymi w zasadzie środkami uatrakcyjnić. Pokutuje przesąd, że samo spotkanie z pisarzem czy wieczór autorski nie wystarcza, że literaturę koniecznie trzeba zmienić w coś polisensorycznego, lekkostrawnego i najlepiej dostępnego w wersji na urządzenia mobilne. Stąd też właściwie na wszystkich festiwalach organizuje się warsztaty, spotkania w przestrzeni publicznej, projekcje teatralne, filmowe, wystawy, akcje bookcrossingowe i gry miejskie. Czytanie książki i opowiadanie o niej uznaje się za nudne, publiczności wmawia się więc, że istotą literatury jest wspólne układanie gigantycznych puzzli, malowanie murali i skanowanie kodów. Pokazując inne, pozornie „atrakcyjne” formy obcowania z literaturą (czy z jakimiś resztkami po niej) utrwala się przekonanie, że samo czytanie jest nudne. Tymczasem czytanie zawsze będzie zajęciem samotniczym, nie dającym się zamknąć w obrazku czy w ograniczonej liczbie znaków, nie dającym się zeskanować. Czytanie samo w sobie jest festiwalem. Jest świętem – ale raczej prywatnym.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także