8 października 2013

Spowiedź dziewczęcia wieku

Zrozumiałam, że ZMP w interpretacji naszego gimnazjum, to jak Adolf Dymsza w roli Lady Makbet – Halina Snopkiewicz, „Słoneczniki”

 

Nieporadne stylistycznie, pełne (nierzadko wstydliwych) błędów, nieocenzurowane. „Dzienniki” Agnieszki Osieckiej są jednym z najważniejszych tegorocznych wydarzeń na rynku książki. Czy będą one także wydarzeniem literackim? Tak, ale jeszcze nie teraz.

header - OsieckaDzienniki

 

Pierwsze zapiski prowadziła w gustownym, ozdobionym kameą pamiętniczku, który dostała w prezencie bożonarodzeniowym. Później pisała w zwykłych zeszytach. Każdy „tom” (tak je przez jakiś czas określała) obejmował od jednego do dwóch-trzech miesięcy. Na okładce zawsze widniał ten sam podpis. Bożena Ostoja. Przyszła poetka i znakomita „tekściara” – być może ze strachu, by jej zapiski nie wpadły w niepowołane ręce – podpisywała swoje dzienniki pseudonimem. Nazwisko „zapożyczyła” prawdopodobnie z jednego z pseudonimów scenicznych ojca. Skąd wzięła imię? Jedna Osiecka raczy to wiedzieć. Nie pierwsza to zresztą i nie ostatnia tajemnica dziennika. A po lekturze pytań rodzi się wiele… Ot, choćby takie:

 

Czy Los może mieć katar?

 

Tego nie wiadomo. Na pewno miewa humory. A to ktoś połamał słupki na przydomowym boisku do siatkówki. A to na zebraniu ZMP palnęło się coś od rzeczy i trzeba teraz świecić oczami przed dyrektorką. A to ukochany (lub znienawidzony) Janek, Bohuś czy inny Jureczek odwrócił się na ulicy, nie odwzajemniwszy pozdrowienia. Czasami zdarzają się jednak „tragedie”, przy których zwykły katar to pryszcz! „Dostałam minus. Byłam strasznie nieszczęśliwa, tak nieszczęśliwa, że nie miałam siły rozpaczać. Życie stało się dla mnie ciemne i ponure” – napisze przyszła poetka po wpadce na lekcji języka polskiego. Bywa jednak i poważnie: rozpad małżeństwa rodziców, powracający strach przed wybuchem wojny i śmiercią, niespełniona miłość, koniec wieloletniej przyjaźni…

 

Agnieszka_Osiecka_Polish_writerNie ma się co oszukiwać. Choć autobiograficzne zapiski „małoletniej” Osieckiej czyta się nieźle i nie brak w nich epizodów naprawdę poruszających, warstwa fabularna to chyba najmniej interesująca część pierwszego tomu „Dzienników”. Niech będzie, Agnieszka była nastolatką nad wiek dojrzałą. Nie każda dziewczynka w jej wieku roztrząsa „filozoficzne” zagadnienia czy sprawnie posługuje się trzema językami obcymi. Nie każda zaczytuje się w Diderocie czy z własnej woli sięga po „Propedeutykę filozofii” Ajdukiewicza (nawet jeśli to tylko podręcznik do szkół średnich). Nie każda wreszcie (niczym jakiś nastoletni Platon czy Marks) snuje projekty… idealnego socjalistycznego państwa. Nie zmienia to jednak faktu, że opasły (liczący, wraz z fotografiami, obszernym indeksem i wstępem Andrzeja Zieniewicza, niemal pięćset stron) pierwszy tom „Dzienników” to w przeważającej większości zbiór zapisków pensjonarki. Po pensjonarsku smarkaty, naiwny i jak trzeba egzaltowany.

 

Jeśli ktoś liczy na uroczo-naiwną, „dziewczyńską” opowiastkę o dojrzewaniu w czasach stalinizmu, niech lepiej sięgnie po „Słoneczniki” Haliny Snopkiewicz (była taka książka, sprawdźcie w „maminej” bibliotece). I forma taka sama (dziennik!), i problematyka podobna (pierwsze miłości z komunizmem w tle), i narratorka smarkato-nadświadoma, i nawet realia zbliżone (Lilka z tamtej powieści rozpoczyna swoje zapiski niemal dokładnie rok wcześniej niż Osiecka [sic!]). Wreszcie, a fakt ten nie jest bez znaczenia, zamiast pięciuset stron do przebrnięcia – niecałe trzysta (i to mniejszego formatu). Bez nazbyt szczegółowych opisów kolejnych (a co gorsza – bliźniaczo podobnych) dni w szkole czy na basenie, bez powtarzanego niemal na każdej stronie „kocham, kocham, kocham” (no, prawie…), ba, nawet z pewnym (obecnym i u Osieckiej) ideologicznym „smrodkiem” (ZMP!) czy swoistą, hmm, wspólnotą doświadczeń. „Margaret Mitchell pisząc »Przeminęło z wiatrem«, myślała chyba o mnie” – to Lilka. Agnieszce podobne deklaracje też się zdarzały.

 

Ironizuję? Może odrobinę. „Przed oczyma duszy mojej” widzę jednak, jak młodzieńczym dziennikom poetki przypisane zostaną treści, których w nich nie ma (bo, z racji wieku, być nie może), a w zamieszczonych tam próbach poetyckich ten i ów doszuka się „niewątpliwych” znamion przyszłego talentu (żeby była jasność: nie twierdzę, że znamion takich nie zdradzają). Mówiąc po „osiecku”: nie róbmy ze smarkuli (niech będzie nawet najzdolniejsza) „starej malutkiej” czy – a taka pokusa zapewne powstanie – polskiej Susan Sontag. Jeśli bowiem wczesne „Dzienniki” Osieckiej są interesujące (a są!), to nie ze względu na „treść” czy „formę”, lecz dokonujący się na oczach czytelnika proces dorastania (można wręcz powiedzieć, że dziennik dojrzewa wraz z autorką) i utrwalony mimochodem „koloryt epoki”.

 

A katar? Jak nastoletnia miłość: leczony czy nie – i tak trwa tylko tydzień.

 

Czy życie ma twarz?

 

Nie przypadkiem wspominam o miłości. Życie ma twarz. Kochaną, poważną twarz Jerzego Rajskiego. Czasem jego brata Janka. Albo bliżej niezidentyfikowanego Małego Jurka (oto kolejna zagadka „Dzienników”: kim był ów tajemniczy kolega z Saskiej Kępy?). Nieco później, niczym jakiś pogański bożek, ukazuje roześmiane oblicza Stasia, Ludwika i „Szafy” – kolegów z basenu, z którymi Osiecka stworzyła, jak sama pisała, istny „czworokąt małżeński”. Nie przypadkiem ojciec przyszłej poetki twierdził, że jego córka ma serce „jak Brama Floriańska”. Nastoletnia Agnieszka zakochiwała się (i odkochiwała) niemal co tydzień. Choć „zakochiwała się” to chyba niedobre słowo. Czy można nazwać zakochaniem końskie zaloty na boisku do siatkówki? Ot, głupie, sztubackie wybryki. Szkolne miłostki, pod którymi kiełkowało dopiero przeczucie erotyzmu. Sama poetka po latach zwierzała się (nie bez ciepłej ironii): „[…] za domem […] było jakieś takie małe, bidne boisko od siatkówki. Ja miałam piłkę. Miałam pierwszy raz u kolegów powodzenie […]. Im chodziło o tę piłkę, a nie o mnie”.

 

A jednak pod tymi pozornie złośliwymi słowami kryło się wspomnienie najważniejszego doświadczenia młodości, pierwszego prawdziwego dramatu. Większego niż zagrożenie z matematyki w IX klasie czy minus z ubóstwianego przez Osiecką polskiego. Większego może niż rozwód rodziców? Wspomnienie niespełnionej (a może przeoczonej, niedostrzeżonej na czas – dziennik nie daje tu jasnej odpowiedzi) miłości. Miłości i tamtej Jesieni. To na ich pamiątkę przyszła poetka co roku oddawała się lekturze swoich „dziecięcych” zapisków, które kreśliła, cenzurowała i – czasem cierpko – komentowała.

 

Gone„Nie mogę, nie śmiem powiedzieć – »nienawidzę jesieni«, bo mam przed oczami kartki tamtej pogodnej, najpiękniejszej jesieni./A przecież byłam wtedy tak nieszczęśliwa – nie rozumiałam, chociaż czułam swoje szczęście tuż, koło siebie” – pisała niemal rok później. Bo choć tłumek adoratorów nie był Agnieszce, o czym otwarcie pisze na kartach swojego dziennika, niemiły, przed oczami wciąż stawał jej On. Jurek Rajski, kolega z siatkówki, w przyszłości szanowany prawnik, dyrektor Instytutu Prawa Cywilnego UW, wykładowca na Sorbonie i w Berkeley. „Obecnie”, to jest na przełomie lat 40. i 50., młodzieniec dobrze wychowany, choć obdarzony nader ciętym językiem, może tylko nieco za poważny jak na swój wiek. „Lord Rajski”, „piegowaty ideał”, „pan wszechświata i okolic” – nie bez złośliwości pisała o nim trzynasto- i czternastoletnia Osiecka. Pisała też jednak i tak: „Mam dużo ciekawych lekcji i książek – mam czas i mam co z nim robić. I mam piękne marzenie – Jerzy. Wybieram – marzenie” – a spod jej, jak na nastolatkę przystało, egzaltowanych słów wyzierały nigdy nie wypowiedziane do końca pragnienia. W przypływie tkliwości nazywała go swoim „Retem” z „Przeminęło z wiatrem” [sic!]. W chwili złości potrafiła jednak napisać: „Jerzy, chciałabym, żebyś był bardzo nieszczęśliwy. Nie dlatego, żeby Ci w nieszczęściu pomóc, ale żeby się zemścić. Jak ja Ciebie nienawidzę. Nienawidzę Cię do fizycznego bólu”. Bo młoda Osiecka nienawidzić umiała niemal tak mocno, jak kochać (i tak samo jak się zakochiwała, nienawidziła krótko). To ci dopiero młodzieńczy radykalizm – chciałoby się westchnąć, szukając czegoś we własnej pamięci.

 

Czy Pan Bóg, gdy bardzo chce może umrzeć?

 

Może, przecież jest wszechmocny. Nie może, przecież go nie ma. Odpowiedź jest sprzeczna, tak jak sprzeczna („nierówna” – mówiła jej ówczesna przyjaciółka, Ewa Sękowska) jest młoda Osiecka. „Sprzeczna” nie znaczy jednak – fałszywa. Raczej: poszukująca. Dzienniki to jednak nie tylko opis odchodzenia od wiary. To również świadectwo emocjonalnego i intelektualnego dorastania, także – dorastania do swoich czasów. Uderzające pod tym względem są pierwsze i ostatnie wpisy (a dzieli je zaledwie rok!). Osiecka z roku 1949 i Osiecka anno Domini 1950 to (momentami) dwie różne osoby. Tam chowane pod kloszem dziecko „przedwojennych” rodziców, tu – zafascynowana „Manifestem komunistycznym” „deistka” (a może już „ateistka”?). Raz postępowa panienka z początku stulecia, niemal inkarnacja Gombrowiczowskiej Młodziakówny („Nie znoszę osób zacofanych, a mieszczaństwo w jej typie, w wieku XX, należy do przeżytków” – napisze o matce innej przyjaciółki, Eli). Kiedy indziej (niezbyt solenna co prawda) aktywistka ZMP. Wczoraj – romantyczka potępiająca nazbyt trzeźwo myślące koleżanki, dzisiaj – twardo stąpająca po ziemi realistka, „życiowy cwaniak” i „cynik”. Lecz wszystko to na chwilę, bo jutro znów przyjdzie kolejna odmiana, jeszcze jedna „poza”, jeszcze jedna twarz… „Myślę, że prędzej zrozumiem trygonometrię niż samą siebie” – wyzna z rozbrajającą szczerością i nie będzie w tym cienia kokieterii.

 

Kolejne wpisy wyznaczają nowe „epoki” w życiu nastoletniej Agnieszki („znowu stoję nad jakimś Rubikonem” – napisze po którymś z „życiowych” kryzysów). Dziennik był dla niej bowiem, a z czasem staje się to coraz bardziej widoczne, miejscem, w którym mogła formułować (a następnie poddawać druzgocącej krytyce) swoje – jak sama mówi – „jeszcze nie-poglądy”, przeżywać „piekło myśli”. Poszukiwać własnych „zapatrywań” na (nierzadko) fundamentalne sprawy.

 

Młodzieńcze upojenie wiosną i miłosne uniesienia przeplatają się tu z „dorosłymi” rozważaniami o prawdziwej przyjaźni, prawdzie, miłości i małżeństwie, szczęściu, tolerancji, a nawet… narodzie. Nie brak tu mocnych postanowień („Muszę się lepiej uczyć, pracować w ZMP, no i porządnie, regularnie trenować”), górnolotnych sentencji („postęp to nieposłuszeństwo dzieci wobec rodziców”), a nawet małych deklaracji niepodległości. Te ostatnie wymierzone były zwykle w ojca i matkę, których małżeństwo – z czego dziewczynka zdawała sobie sprawę – od dawna stanowiło podtrzymywaną wspólnymi siłami fikcję. Rozpad rodziny – w tym właśnie miejscu Osiecka wydaje się najbardziej dorosła, samoświadoma, nawet (na swój sposób) „cyniczna” – staje się z czasem probierzem jej życiowych planów i opinii o świecie. Świadomemu projektowaniu siebie towarzyszy z jednej strony chęć uniknięcia błędów matki („Nigdy nie będę taką ofiarą losu i męża oraz własnego braku odwagi […], chociaż wiem […], że ogromna miłość mogłaby mnie do tego doprowadzić”), z drugiej – być może zrodzone pod wpływem kłamstw ojca – pragnienie bezwzględnej szczerości i uczciwości. Także, a może przede wszystkim, w miłości: „Lekkomyślnie naciągam strunę do ostateczności. Prowadzę grę na 2 frontach. Ryzykuję. Jak jednak niewiele lekkoduchów, gotowa jestem ponosić wszelkie konsekwencje takiego postępowania” – pisała i nie była wtedy „podlotkiem” czy „pensjonarką”, lecz przedwcześnie dojrzałą, świadomą siebie kobietą.

 

Młodzież demokratyczna gwiżdże na wszystko

 

ManifestPomyliłby się jednak ten, kto dostrzegłby w „Dziennikach” wyłącznie materiał dla polonisty-grzebologa, szukającego źródeł twórczości przyszłej autorki „Białej bluzki”. Zapiski nastoletniej Osieckiej to nie tylko pierwsze lektury (nie zawsze najmądrzejsze) czy fascynacje literackie (Puszkin, ukochany Makuszyński, „Przeminęło z wiatrem” czy „Niedopyrz” – zapomniana powieść Marka Sadzewicza). To nie tylko regularne wizyty w kinie czy teatrze i pierwsze, wtopione w materię biografii niby-recenzje. To także – i ta „warstwa” dziennika okazuje się najciekawsza – barwny, choć zapośredniczony i często naiwny, portret epoki, a także – kopalnia wiadomości dla varsavianistów. Trzeba tylko umieć wydobyć je z gąszczu biograficznych szczegółów. Niewinna informacja o zabawie w berka sąsiaduje tu bowiem z obszerną relacją z pochodu pierwszomajowego. Miłosne westchnienia do Jurków, Stasiów i Janków zbiegają się z akcją żniwną w pegieerze czy zdawaniem na odznakę SPO. Wypady na „potańc” i treningi na basenie warszawskiej Legii stanowią tło dla Kongresu Pokoju i zafascynowania zagranicznymi delegatami („Murzyni na pewno nie są przyzwyczajeni do takich stosunków w swojej macosze-ojczyźnie”). A gdzieś między tym wszystkim „kultowe” miejsca na powojennej mapie stolicy (takie, jak gmach tzw. Ymki) czy – świetnie podsłuchany – „słownik epoki” (czytając, można się m.in. dowiedzieć, co w Warszawie końca lat 40. znaczyło „jechać do miasta” lub „grać na jazzie”).

 

Niby niewiele, a jednak – bardzo dużo. Niewiele, bo autorka często nie zdaje sobie sprawy z wyjątkowości czy „historyczności” opisywanych wydarzeń (niby dlaczego zresztą, nie tylko jako nastolatka, miałaby sobie zdawać?). Dużo – bo za rozrzuconymi na kartach dziennika nazwiskami trenerów, aktorów czy nauczycieli kryje się nieopisana, ba, często nieprzeczuwana przez nią Historia. Poszczególne zdarzenia czy osoby – dla samej Osieckiej czasem nieistotne, stanowiące konieczne tło – niczym linki odsyłają do dziesiątek znanych (i nieznanych) czytelnikowi opowieści. Często bardzo dramatycznych. Czy pod koniec maja 1950 roku, siedząc z mamą na koncercie w Kameralnej, przyszła poetka mogła przypuszczać, że uczestniczy w jednym z ostatnich występów Wiery Gran przed jej emigracją do Izraela? Nie, zdawała sobie jednak sprawę, że szalejący za bębnami w orkiestrze Zygmunta Karasińskiego Imre Szenes „w czasie okupacji […] wyzwalał mnóstwo polskich więźniów z Pawiaka”, za co Niemcy połamali mu wszystkie kości.

 

Jak na „podlotka” – to i tak niemało. Na „skandal” i „wydarzenie” trzeba będzie poczekać do kolejnych, „dorosłych” tomów.

 

Wszystkie śródtytuły są cytatami z Dzienników Agnieszki Osieckiej.

 

Zapraszamy także do lektury fragmentu Dzienników.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także