21 listopada 2013

Wielka Amerykańska Powieść na winylu

“Weźmy »Zbrodnię i karę« i przeróbmy ją na rock and rollową piosenkę” – nawoływał w latach 60. Lou Reed, lider zespołu Velvet Underground, poeta wykorzystujący siłę i bezpośredniość przekazu muzyki rockowej. Jego literackimi wzorami byli, poza Dostojewskim, tacy pisarze jak Raymond Chandler, William S. Burroughs i Edgar Allan Poe. Bohaterami swoich opowieści-piosenek, uczynił nowojorskich wyrzutków, ćpunów, transwestytów i dewiantów, nawiązując do tradycji literackich swoich idoli.

header - Lou Reed2

Od wielu, bardzo wielu innych artystów, podejmujących chętnie kontrowersyjne obyczajowo tematy odróżniała go rzecz na pozór banalna – był autentyczny, nawet jeśli brzmi to górnolotnie i naiwnie. Jego opowieści pochodziły z pierwszej ręki, nie były wyimaginowane ani zasłyszane. Alkohol i narkotyki były stałym elementem jego życia od nastoletniości. W latach 80., między jednym a drugim małżeństwem, muzyk przez kilka lat żył z transwestytą o imieniu Rachel.

 

BelowLiterackie nauki pobierał u Delmore’a Schwartza, wykładowcy w Syracuse University, poety i pisarza, któremu wielką karierę wieścili m.in. Ezra Pound, William Carlos Williams i T. S. Eliot. Schwartz jednak poszedł drogą tak wielu innych obiecujących literatów, talent zatapiając litrami alkoholu, jak na artystę przystało. Ostatecznie, trwałe miejsce w historii amerykańskiej literatury zapewnił mu chicagowski prozaik Saul Bellow, wzorując na nim bohatera tytułowego swojej głośnej książki “Dar Humboldta”.

 

Reedowi przyszło żyć w czasach, gdy rock and roll miał jeszcze znaczenie. Owszem, debiutancki album Velvet Underground ukazał się u schyłku epoki “dzieci-kwiatów” i nikt nie łudził się co do tego, że rock and roll zbawi świat. No, może krytyk Lester Bangs jeszcze wierzył. Wiarę przywrócili mu właśnie Velveci, których uważał za być może najlepszą rzecz, jaka przytrafiła się muzyce rockowej. Bangs zakochał się w arogancji i prostocie lidera zespołu, jego bezkompromisowych tekstach i brutalnej formie przekazu – gdy VU nagrywali album “White Light/White Heat”, głośny i agresywny, inżynier dźwięku w studiu ostentacyjnie wyszedł, kiedy zespół zaczął grać. Rzucił tylko: “Wyłączcie wszystko, jak skończycie”.

 

Lou Reed przyszedł i wyważył drzwi. Gdy wszędzie roiło się od długowłosych hippisów, bredzących o lepszym świecie i o Richardzie Nixonie, Reed opisywał świat językiem prostym, pozbawionym niepotrzebnej ornamentyki i nadmiernej poetyckości, za to celnym. W rock and rollu przemyślana prostota, która za temat bierze nie nastoletnie randkowanie czy jeżdżenie samochodami, a takie sprawy jak ciemna strona narkotyków (“Heroin”), to rzadkość. Dotychczas rock and roll mówił o ćpaniu jako o czymś poetyckim, wspólnotowym doznaniu, utopii, lepszym świecie. Mówił o marihuanie i LSD, nie o heroinie. Niczego takiego nie znajdziemy u Lou Reeda. “Heroin” stoi w opozycji do wszelkiej wspólnotowości, to samotność długodystansowca, alienacja i odgrodzenie się od świata wysokim murem, nie zaś nagi taniec z kwiatami we włosach do “Let’s Get Together”. Ok, ale zawsze powiedzieć można, że awangardowe numery to tylko jedna strona bogatej twórczości Lou Reeda, że przecież potrafił też pisać niezwykle delikatne ballady. Jednak nawet urocza “Pale Blue Eyes” to nie piosenka o miłości do dziewczyny, tylko rozmowa na temat niewierności.

 

Lou Reed nie był tylko piosenkarzem, był rockowym literatem. O ile Bob Dylan, inny wielki muzyczny poeta, wychodząc z politycznego i społecznego zaangażowania podążył ku surrealizmowi, Reed powrócił do zdrowego, ziemskiego realizmu. Czasem dość brutalnego, jak przy okazji solowej płyty “Metal Machine Music” – czteroczęściowego albumu złożonego w całości z dźwięku przesterowanej, sprzężonej gitary elektrycznej. Jak podkreślał sam Reed – nikt, kto posiada choć odrobinę ludzkiej wrażliwości, nie będzie w stanie słuchać tej płyty. Bangs uznał ją za dzieło wybitne, a jego opinię w życie wcieliły takie zespoły jak Sonic Youth czy Nirvana, które ze sprzężenia uczyniły pełnoprawny element muzyki. Wypada tu przywołać legendarne zdanie Briana Eno, że pierwszy album Velvet Underground kupiło tylko kilka tysięcy osób, jednak każda z nich założyła własny zespół.

 

Reed od swoich nastoletnich lat nie pasował do “amerykańskiego snu”, pruderyjnego społeczeństwa, które udawało, że seks, narkotyki i bieda w ogóle nie istnieją a wszelkie tożsamościowe wątpliwości leczyło elektrowstrząsami. Tak z biseksualizmu leczono nastoletniego właśnie późniejszego lidera Velvet Underground. Jak wiadomo, lepszym lekiem niż terapia elektrowstrząsowa jest tylko lobotomia. W takiej Ameryce dorastał właśnie muzyk, w tym samym histerycznym kraju, który opisał Allen Ginsberg – kolejny z literackich idoli Reeda – w swoim poemacie “Ameryka”. Ale Ameryka miała też swoje jasne strony – przede wszystkim muzykę, najlepszą na świecie. Choć, gdy słucha się “White Light/White Heat”, trudno w to uwierzyć, ale obok takich awangardowych twórców jak Cecil Taylor czy Ornette Coleman, Reed zakochany był przede wszystkim w doo-wopie i wczesnym rock and rollu. W latach 60. przeniósł się do stolicy beatników, Nowego Jorku, gdzie rozpoczęła się jego muzyczna kariera; od pisania dżingli reklamowych.

 

Mimo początkowego sukcesu w niszowych kręgach nowojorskiej bohemy, a także wsparcia Andy’ego Warhola, Velvet Underground nie cieszył się przesadną sławą. To była strategia Lou Reeda: trochę sławy, ale bez przesady. Reed przeżywał okresy większej popularności, by zaraz potem znów dać się wymazać ze zbiorowej świadomości publiki. Nie był typową gwiazdą rocka. W pewnym momencie, rozgoryczony brakiem zainteresowania widowni, zdecydował się nawet porzucić muzykę i pracował jako księgowy. Ale potem przyszła fala, nagrał “Perfect Day” i “Walk on the Wild Side” i znów był na szczycie, znów kochały go rozgłośnie radiowe. Jednak tylko do czasu.

 

 

“Jeden akord wystarczy. Dwa akordy to przeginanie, trzy to już jazz” – miał kiedyś powiedzieć. Lou Reed był jednym z niewielu muzyków, którzy przez pół godziny potrafili ogrywać jeden akord i ani na chwilę nie przestawało to być ekscytujące. Wyciskał z tego jednego D-dur czy A-moll wszystko, co się dało. Jego muzyka, koślawy styl gry na gitarze i mówienie-śpiewanie pozostawały w pełni spójne z jego tekstami – boleśnie realistycznymi, niezwykle wyważonymi. Jak podkreślał, jego ambicją było stworzenie Wielkiej Amerykańskiej Powieści i przeniesienie jej na płytę winylową. Dziś można uznać, że chyba się to udało.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także