22 kwietnia 2013

Sztuka odważnego powrotu

Eustachy Rylski i Jerzy Pilch powracają po dłuższej przerwie i powieściach nieudanych. Pierwszy w „Obok Julii” nie rozczarowuje. „Wiele demonów” Pilcha to rzecz nieco przegadana, ale zaskakująco mroczna i momentami fascynująca.

Zaskakujące zbieżności

 

Choć Pilch i Rylski podejmują w swojej twórczości odmienne wątki, poruszają się w różnych rejestrach stylistycznych, budują autonomiczne wobec siebie światy, to wbrew pozorom łączy ich całkiem sporo. Chociażby to, że mimo ustalonej pozycji na literackiej mapie, ich kariery znalazły się w punktach względnie przełomowych. Obaj pojawiają się bowiem po słabszych książkach. Rylski w „Na Grobli” i szkicach „Po śniadaniu” stracił narracyjny impet i pewność tonu, które towarzyszyły mu podczas triumfalnego powrotu na scenę literacką w pierwszej połowie ubiegłej dekady. Ostatnia powieść Pilcha to wydany pięć lat temu „Marsz Polonia” – przeszarżowany zbiór literackich tropów, zanurzony w grotesce, z której niewiele odkrywczego wynikało. Ubiegłoroczny „Dziennik” wypadł nieprzekonująco, grzęznąc w rozgadaniu i doraźnych polemikach.

 

Obaj pisarze to także twórcy starannie budujący swój publiczny wizerunek. Postrzega się ich jako autorów z wyrazistymi biografiami. Na tę literacką legendę składa się mozaika zbudowana z powieści, esejów bądź felietonów oraz wywiadów. Wypowiedzi we wszystkich tych formach balansują na granicy autobiografii i świadomej, przewrotnej kreacji – naturalnie, grę z czytelnikiem wyraźniej widać u słynącego z takich zabiegów Pilcha, ale Rylski prowadzi ją niemal równie konsekwentnie.

 

Autonomiczny głos

 

Eustachy Rylski zadebiutował imponująco – jako pisarz niepowiązany z żadnym środowiskiem literackim, o ukształtowanym głosie i wyrazistej biografii. Powieściowy dyptyk „Stankiewicz. Powrót” to jedna z najlepszych książek lat osiemdziesiątych, wydana przez czterdziestoletniego autora wywodzącego się z rodziny o tradycjach ziemiańskich, osiadłej niegdyś na Wołyniu. Po publikacji kolejnej książki Rylski usunął się w cień na dwadzieścia lat. Tym większy rozgłos zdobył po powrocie w 2004, wydając rok po roku dwie kapitalne powieści – „Człowieka w cieniu” oraz „Warunek”, centralny dla twórczości pisarza zarówno pod kątem artystycznym, jak i problemowym. Objawił się w nich jako twórca kontrowersyjny, nierzadko irytujący, ale przede wszystkim – bezdyskusyjnie wybijający się ponad przeciętność literackiej produkcji ostatniego dwudziestopięciolecia.

 

Autor „Stankiewicza” to niewątpliwie pisarz o wybitnym warsztacie. Jego utwory są znakomicie skonstruowane i podbudowane świetnie zarysowanym tłem – niezależnie od tego, czy chodzi o realia rosyjskiej wojny domowej rozpoczętej w 1917 roku wraz z rewolucją październikową, okres raczkującej transformacji ustrojowej czy czasy wyprawy napoleońskiej na Moskwę. Narracyjny dar Rylskiego polega przede wszystkim na konstruowaniu wyrazistych i zniuansowanych portretów psychologicznych. Debiutancka dylogia to ironicznie sparafrazowana tradycja Bildungsroman – stopniowy zapis upadku postaci, zaniku osobowości poddanych dziedzicznej klątwie. „Warunek” pozornie wykorzystuje tradycyjne, sienkiewiczowskie tropy, ale zasadza się przecież na imponującym, w pełni nowoczesnym pojedynku dwóch indywidualności, wchodzących ze sobą w skomplikowaną relację pełną zmiennych układów.

 

Twórczość ta obsesyjnie powraca do stałego wachlarza tematów. Kreowany w niej maskulinistyczny do szpiku kości świat zaludniają mężczyźni zmagający się z pewnymi ideami, wyznawanymi lub odrzucanymi poglądami. Pojawiają się tu wartości znamiennie anachroniczne – rozmawia się o istocie męstwa, interpretuje pojęcie honoru, kultywuje upartą wierność zasadom lub obowiązek ich złamania. Dzięki talentowi Rylskiego jego utwory nie zamieniają się jednak w archaiczną, papierową farsę, bo w swoich najlepszych fragmentach stanowią także równie sugestywny zapis wybitnie już współczesnych niepokojów – stają się medytacją nad starością, samotnością, ślepą przypadkowością losu, obecnością ducha w świecie przepełnionym materią.

 

Pogoń za przyjemnościami

 

„Obok Julii” to chyba najbardziej ryzykowna powieść w dorobku pisarza i tym bardziej cieszy jej poziom, znamionujący powrót do nie tak dawnej przecież, wysokiej formy. Jej bohaterem jest stary mężczyzna, wspominający swoje życie z arogancką nonszalancją i jednocześnie bezlitosną autoironią. Losy Jana Ruczaja, goniącego za przyjemnościami, kierującego się własnym – wątpliwym, ale spójnym – kodeksem wartości, zarazem skłonnego do melancholii i introspekcji, związane są ściśle z postacią tajemniczej Julii Neider, przekształcając się w historię zajmującą i zarazem balansującą na granicy świadomego kiczu. Rylski po raz pierwszy w tak dużym stopniu wykorzystał materiał autobiograficzny, tworząc postać ambiwalentną, służącą pewnemu eksperymentowi.

 

Kryminalna intryga zdaje się jedynie pretekstem dla kategorycznych, aforyzujących dygresji o ogromnym natężeniu pesymizmu. Pozbawiony złudzeń Ruczaj postrzega życie jako nieustanny spektakl – honor to „kontrakt z odpowiedzialnością”, rozpacz po utracie bliskiej osoby to jedynie „zewnętrzny spazm”, miłość to zawarcie z kobietą umowy na bliskość. Pojawia się zatem bohater o cechach typowych dla wielu postaci Rylskiego, ale niejednokrotnie wyolbrzymionych do granic śmieszności i zamienionych w ostentacyjną pozę. Zostaje wreszcie skazany na starzenie się w świecie, który jego tyrad nie rozumie i nie potrzebuje. I jest to zarówno wyraz pretensji do współczesności, jak i ironiczne zakończenie historii samego Ruczaja, a przede wszystkim – świadectwo postępującego lęku przed nieobecnością ducha w świecie przepojonym materią.

 

Pisarz-instytucja

 

Jerzy Pilch to postać, której przedstawiać nie trzeba. Zdolny narrator o opinii wytrawnego felietonisty, laureat wielu nagród, od lat jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy. Swoją renomę zbudował dzięki błyskotliwym, zręcznym i pełnym literackich tropów powieściom, napisanym charakterystyczną, meandryczną frazą, zaciągającą dług u największych klasyków polskiego modernizmu z Gombrowiczem i Konwickim na czele. Centralnym utworem w jego dorobku pozostaje zapewne wstrząsająca powieść-wyznanie „Pod Mocnym Aniołem”, jedno z największych wydarzeń literackich po 1989 roku.

 

Podobnie jak Rylski, Pilch jest pisarzem zmagającym się przez całą karierę z niezmiennym zestawem problemów. Centrum jego powieściowego świata to oczywiście rodzinna Wisła – miasto protestanckie, ożywiane w kolejnych utworach podejmujących temat specyficznego, nierzadko kłopotliwego, ale uparcie rezonującego dziedzictwa kulturowego. W obrębie całego praktycznie dorobku Pilcha przewija się ten sam bohater. Żyjący w dobrowolnym oddaleniu, a zarazem stałym kontakcie z miejscem, w którym się wychował, miotający się między wpojonymi mu wartościami i naukami a nieodpartym urokiem tego, co grzeszne.

 

W biegnących równolegle dwóch liniach pisarskiej aktywności – powieściowej i felietonistycznej – Pilch w równej mierze zaciera granice między prawdą a fikcją. Pozostaje wierny pewnej ukształtowanej koncepcji literatury, zbudowanej na fundamentach pamięci, która przekracza swoją tradycyjną definicję i zostaje wzbogacona o zlepek fantomów i zdarzeń zasłyszanych. Rzeczywistość wymyka się tutaj próbom realistycznego opisu, autobiografia służy jako tworzywo zdarzeń z pogranicza jawy i snu – nieustannie ponawiana opowieść staje się tyglem zbudowanym ze wspomnień, domysłów i literackich parafraz.

 

Przeciw lękowi

 

W ubiegłorocznym „Dzienniku” pojawiła się u Pilcha odmienna, niespotykana dotąd w podobnym natężeniu tonacja. Bohater tego utworu zmaga się z wycieńczającą chorobą i próbuje na różne sposoby zagłuszyć grozę śmierci. Prowadzi ciągle poszerzający się zapis rozstań – zarówno z bliskimi mu osobami, jak i dotychczasowymi nawykami i zwyczajami, z których musi zrezygnować. „Dziennik” to książka przegadana, wpadająca w irytującą manierę i niepotrafiąca utrzymać napięcia swoich najlepszych fragmentów, ale zaznaczająca zasadniczy zwrot w twórczości pisarza.

 

„Wiele demonów” kontynuuje tę samą linię. Powieść przenosi nas do dobrze znanego miasteczka, w którym żywioł protestancki ściera się z katolickim. W centrum uwagi narratora, wspominającego wydarzenia ze swojej młodości, znajdują się dwie córki pastora Mraka – charyzmatyczne, ponad wiek rozwinięte dziewczyny, które odważnie wyzwalają się z gorsetu tradycji, stanowiącej o odrębności polskich luteran. Kiedy jedna z bohaterek zaginie bez słowa, wszyscy mieszkańcy zaangażują się w śledztwo. Rozwiązać zagadkę spróbuje m.in. Fryc Moitschek – kolejna osoba, która irytuje swoją odmiennością, mającą źródło w domniemanym darze jasnowidzenia.

 

Najnowsza powieść Pilcha nie jest pozbawiona irytujących dłużyzn – z wiekiem styl pisarza stał się podatny na zbyt nachalne nagromadzenia i nieznośną powtarzalność zgranych trików. Nieustannie przerywana przewidywalnymi, retorycznymi paradoksami narracja traci dawną lekkość. Całość ratują jednak i windują na wyższy poziom rejestry dla Pilcha zupełnie nowe. „Wiele demonów” to bowiem rzecz zaskakująco mroczna i pesymistyczna. Spod pozornie znanej powierzchni tematycznej przebija zniechęcenie do świata, w którym człowiek „żyje nie wiadomo po co i umiera w męczarniach”. Życie postrzega się jako dążenie ku śmierci, a rozpaczliwie rzucane pytania o to, co będzie po niej, pozostają bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Przemijanie to skandal przekształcający ludzkie bytowanie w nieustanny lęk, w porównaniu z którym koszmar senny to przyjemne wspomnienie. Bohaterowie toczą obsesyjne, teologiczne dysputy – niepewni jakichkolwiek rozwiązań.

 

W świecie, w którym jak refren powtarzają się pytania o Boga i zapowiedzi końca, ocalającą moc zachowuje jedynie wiara w żywioł opowieści. Narracja prowadzona fragmentarycznie, niemal nerwowo – skonstruowana z opowieści, anegdot i dygresji – staje się swoistym zagadywaniem strachu, oswajaniem przerażającej rzeczywistości. Obecna w całej powieści pogoń za tajemnicą nie kończy się właściwie żadnym pewnym rozstrzygnięciem. Zagadkowy finał tej dziwnej, czasem wręcz fascynującej powieści powtarza przeczucia znane z innych utworów Pilcha – nie da się mianowicie ustalić, jak było naprawdę – ale nie jest to wyraz pesymizmu. „Sprawy nieuzasadnione” bowiem stają się dzięki temu „być może boskie”.

 

Gest zmiany

 

Po serii mniej udanych dzieł, znamionujących coraz gorszą dyspozycję obu pisarzy, łatwo było im wytknąć zarówno problemową, jak i stylistyczną stagnację, powielanie schematów, które przyniosły im uznanie, ale przy każdym kolejnym przepisaniu stawały się coraz bardziej nużące. Wielu zresztą będzie sarkać także przy tej okazji – przeciwników Pilcha i Rylskiego, zarzucających im bufonadę i brak rzeczywistego talentu, nigdy nie brakowało. „Obok Julii” i „Wiele demonów” nie uniknęły mniejszych i większych wad, ale przynoszą satysfakcję, bo dokumentują podjęcie wyzwania – propozycję nowego tonu i sugestię pewnych przewartościowań. Nawet jeśli obsesja śmierci u Pilcha i autoironiczny cudzysłów u Rylskiego nie wywracają od razu ich spójnych powieściowych projektów do góry nogami, świadczą o odwadze pisarzy, którzy pozornie nic już nie muszą.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także