Artykuł
Recykling opowieści Karpowicza i Witkowskiego
Nowe książki Ignacego Karpowicza i Michała Witkowskiego łączy data premiery, popularność ich autorów, która rozbudza oczekiwania krytyki oraz czytelników – i chyba niewiele więcej. Ale dzięki swojemu znaczeniu obie mogą nam sporo powiedzieć o kondycji najnowszej polskiej literatury. O ile nie boimy się o nią zapytać.
Karpowicz – próba nowego głosu
Gdzieś pomiędzy otrzymaniem Paszportu „Polityki” za „Balladyny i romanse” a premierą „ości” Ignacy Karpowicz został dopuszczony do grona najważniejszych polskich pisarzy współczesnych. Wyraźnie obecny na literackiej scenie już od debiutanckiego „Niehalo”, podlaski prozaik stał się twórcą oklaskiwanym przez krytykę i chyba też docenianym przez publiczność, choć jego pisarstwo, często niespecjalnie wyważone formalnie i, mimo usiłowań, niezbyt odkrywcze ideowo, budzi rozmaite wątpliwości.
W zapowiedziach „Sońka” jawiła się jako próba pewnej zmiany, znalezienia nowego głosu, zanim jeszcze ucichła wrzawa towarzysząca poprzedniej powieści (nominowanej właśnie do Nagrody Nike). Pierwsza wersja utworu była podobno równie obszerna, co „ości”, ale pisarz poddał ten wczesny wariant destylacji i otrzymaliśmy tekst wykrystalizowany, pozbawiony zbędnego słowa. Przede wszystkim jednak wrażenie robi historia, którą postanowił opowiedzieć Karpowicz – mocna, prosta fabuła o zakazanym uczuciu z czasów wojny.
Miłość i przemoc
Bohaterką „Sońki” jest kobieta z małej wsi niedaleko Słuczanki (w której urodził się sam autor) na polsko-białoruskim pograniczu. W swoją dorosłość wchodzi we wczesnych latach 40., żyjąc w jednym domu z prymitywnymi braćmi oraz brutalnym, regularnie gwałcącym ją ojcem. W ten gęsty od przemocy świat wkracza pewnego dnia hitlerowiec Joachim, w którym Sońka zakochuje się pierwszą, bezwarunkową miłością. Cała wieś szybko dowiaduje się o niedozwolonym romansie, który kończy się zajściem w ciążę i skandalem urągającym wszelkim normom małej społeczności.
Wspomnień dożywającej swoich dni kobiety wysłuchujemy razem z Igorem Grycowskim, wziętym reżyserem teatralnym, który znalazłszy się przypadkowo na podlaskiej prowincji, od razu wyczuwa w Sonii medium ekscytującej opowieści. Brylujący na warszawskich salonach artysta widzi w starej kobiecie nie osobę, lecz tekst, jaki po właściwej obróbce przyniesie mu jeszcze większe uznanie publiczności. Historię Sońki, która broni się przecież sama w sobie, przekształca więc i poddaje scenicznemu recyklingowi na bieżąco, na naszych oczach.
Poruszająca prostota, niepotrzebna głębia
Do tej pory zamysł Karpowicza wydaje się przekonujący, ale szybko okazuje się, że pisarz musi go wystarczająco podrasować w trosce o dostateczną głębię przekazu. Żeby nie przeoczyć problematyki społecznego i kulturowego pogranicza, dowiadujemy się zatem, że Igor sam pochodzi z okolic Słuczanki, a jego prawosławna rodzina wyparła się przeszłości, aby dać sobie radę w opresyjnej rzeczywistości PRL. Żeby nie zapomnieć o tekstowości samej historii i kłopotliwej pracy pamięci, dostajemy opowieść poszatkowaną chronologicznie i formalnie, przetykaną reżyserskimi wtrętami, jak przystało na powieść XXI wieku. Żeby uświadomić sobie status komercyjnego towaru, jaki osiągnęły wszystkie wartości i tradycje, czytamy cyniczne uwagi Grycowskiego o Holokauście, a sam utwór kończy ni z tego, ni z owego kadisz, odmówiony za Sońkę, która z żydowskością nie miała nic wspólnego. Nietrudno zauważyć, o co w wielu fragmentach nachalnie walczy to dzieło – o podatność na interpretacje, które mają pokazać jego nabrzmiałą znaczeniami treść.
Problemem bywa też język „Sońki”. To nie tak, że Karpowicz jest nieudolnym stylistą. Potrafi bowiem stworzyć poetycki, sugestywny obraz – jak wtedy, gdy bohaterka widzi po raz pierwszy Joachima, a wojenny krajobraz zmienia się wraz z narastającym w niej uczuciem. Równie często jednak wpada w rytm nieco topornej przypowieści, metaforyzuje rzeczywistość na siłę i bez umiaru. Dość powiedzieć, że po zbliżeniu Sońki z Joachimem koguty „pieją w gotyku”, a świńskie koryto układa się w kręgi przypominające wygięte w ekstazie ciało. Mimo najlepszych zamiarów zdania takie, jak: „niewypowiedziane słowa nie przestają być słowami, a niewysrane gówno gównem”, odbieram jako autoparodię, a nie mocne, zaskakujące frazy, do których zapewne dążył Karpowicz. Wszystkie te zabiegi zaburzają naturalną siłę tej historii – powtórzmy: historii poruszającej właśnie swoją prostotą.
Blogerka modowa, czyli co wolno pisarzowi?
Czytelnicy śledzący newsy na serwisach plotkarskich zapewne znają najnowsze medialne poczynania Michała Witkowskiego. Pochłonął go mianowicie świat blogów modowych i artysta wkroczył weń z zapałem neofity, prezentując na przeróżnych eventach frapujące kreacje, które spełniają jeden podstawowy cel – momentalnie zwracają uwagę. Rzeczona działalność to oczywiście absolutnie konsekwentna kreacja medialna prozaika, który znudzony koturnowością swojej publicznej pozycji testuje granice tego, co wolno w jego zawodzie. A przy okazji chwali się ogromnymi jak na polskie warunki zaliczkami, które przeznacza na operacje plastyczne.
Jak wiadomo, same dzieła pisarza, do bólu autotematyczne, tworzą wraz z jego medialnym wizerunkiem spójną całość. Zarazem jego kariera zdaje się nabierać w ostatnim okresie nowego rozpędu – bardzo dobrze przyjęty, także przez czytelników, „Drwal” był udanym artystycznie odświeżeniem autorskiej formuły o nawiązania do poetyki kryminału. Najnowsza powieść podejmuje tę samą strategię, ale oczywiście tylko i wyłącznie na warunkach ustalonych przez samego Witkowskiego.
Michaśka znów na tropie
„Zbrodniarz i dziewczyna” to zatem kryminał, w którym trup i zawiązana wokół niego intryga pojawiają się około setnej strony. Wcześniej, po zagadkowej introdukcji, otrzymujemy pełną niekończących się dygresji porcję wiadomości o życiu Michała-Michaśki Witkowskiego, bohatera-pisarza, którego nietrudno utożsamić z samym autorem. Popularny prozaik śpi zatem do południa, potem krąży po Wrocławiu, rozdarty między dietą i siłownią a kulinarnymi pokusami najróżniejszych odmian, wpada w wariackie ciągi zakupowe, brzydzi się i fascynuje zarazem otaczającym go powszechnym idiotyzmem, a przede wszystkim – przypadkiem odnajduje miłość w osobie tajemniczego Studencika.
Po licznych, skrupulatnie opisanych manewrach obliczonych na zdobycie jego serca nieznajomy mężczyzna okazuje się policjantem badającym sprawę Przedwojennego Mordercy, który umieszcza swoje ofiary – niemal wyłącznie młodych chłopców – w starannie dobranej scenografii, przebrane w kostiumy z epoki międzywojennej. Witkowski, kolekcjonujący informacje o zaginionych wrocławskich młodzieńcach i fascynujący się historiami zabójców, staje się pierwszym podejrzanym. Gdy zdobywa alibi, Studencik angażuje go jako doradcę w dochodzeniu, w którym morderstw wciąż przybywa i wszystkie zdają się krążyć wokół miejsc znanych z „Lubiewa”…
Dekonstrukcja kryminału
Od tego momentu pojawiają się dekoracje zaczerpnięte z literatury popularnej i Witkowski sprawnie układa fabułę rojącą się od zagadek. „Zbrodniarz i dziewczyna” to jednak kryminał nieustannie dekonstruujący sam siebie, szydzący z własnej schematyczności i umowności. „Paula nie czytała skandynawskich kryminałów, więc nie wiedziała, że w co trzecim przebierają” – wzdycha Michaśka, informując przyjaciela o swoim nowym zajęciu. Ani przez chwilę nie wątpimy, kto nadal znajduje się tutaj w centrum uwagi – to pisarz, szukający tego, „co mu się przyda do prozy”, oraz jego język. Język, któremu częstokroć brakuje umiaru, rozlewający się w liczne dygresje, nużąco skupiony na sobie, ale też bezlitośnie ironiczny, pełny błyskotliwie przetworzonego, kulturowego śmiecia.
Jednym wielkim śmietnikiem jest także świat, który ten język opisuje. Pogrążający się w napadach żarłoczności i niekontrolowanego wydawania pieniędzy Witkowski widzi wokół siebie przesunięcia znaczeń, które go na równi przerażają i podniecają. Wejście do kościoła kończy się na zapłaceniu pięciu złotych „maszynie do modlitwy”. Jedzenie nie jest już po prostu jedzeniem – „obiad to cała wyprawa, a jaka dieta obecnie panuje, a czy organiczna, czy nie, a może vege, może bezglutenowa”. Nie ostała się już żadna tajemnica. W prosektorium bohater naocznie obserwuje pustkę towarzyszącą śmierci, kiedy po badaniu ciało trupa zostaje wypełnione byle czym – gazetami, plastikowymi rękawiczkami – byle tylko zachować dotychczasowy kształt. Ambiwalencja stylu ratuje Witkowskiego przed osunięciem tych obserwacji w banały.
Nieufność do opowieści?
Ignacy Karpowicz i Michał Witkowski to autorzy diametralnie od siebie różni, których łączy przede wszystkim silna pozycja, jaką zdobyli na polskiej scenie literackiej. Ich najnowsze utwory to dzieła zasadniczo odmienne – pod względem tematu, perspektywy czasowej, tonacji stylistycznej, długości. Brak umiaru w problematyzowaniu swojego świata i podawaniu tych problemów na tacy wydaje się gubić Karpowicza. Ten sam brak umiaru w języku i rozgałęziających się dygresjach często okazuje się siłą Witkowskiego. A jednak coś tych pisarzy łączy: przekonanie, że nie da się dzisiaj opowiedzieć jakiejś historii bez jednoczesnego jej recyklingu, ujawniania szwów jej konstrukcji, ukazywania ściśle tekstowej natury samej opowieści. Czy te wnioski nie oznaczają pójścia na łatwiznę – to temat na osobne rozważania.