Artykuł
Za biała na białą czyli polski rasizm w sezonie letnim
Za oknem temperatury coraz wyższe, więc ubrania coraz mniej i coraz więcej ciała na widoku. I wtedy się zaczyna. Otóż rasizm najczęściej dopada mnie latem. Oto historia, która powtarza się niemal co roku, zmieniają się lektury, ale przy tej warto było spalić plecy.
Jest lato i jest też kompatybilna z porą roku pogoda, to znowu nie takie częste, i jest wolny dzień. Wskakuję więc na rower i sunę nad jezioro (rzecz dzieje się w Poznaniu), po ulicach, o ścieżkach mogę zapomnieć, to nie Amsterdam, tutaj ścieżkę prędzej mogę wciągnąć nosem. Na plaży amatorów banalnie ładnej pogody jest tylu, że wstydzę się swojej nieoryginalności, ale co robić, atawizmy są wśród nas, rozkładam koc, na nim siebie i książkę. Siebie na brzuchu, książkę przed nosem. Karpowicz wciąga mnie, wsysa i mami, choć przecież w rankingu na najbardziej plażową sieczkę „Sońka” nie dotarłaby nawet do pierwszej setki, za gęsta, a jednak na tej plaży pochłania mnie w całości. Poddaje się temu z nie bez przyjemności i nie bez konsekwencji, niestety. Bo, przypominam, jest lato, jest słońce w zenicie a ja jak kretynka od godziny leżę w tej samej pozycji i czytam, wystawiając plecy jak darmową patelnię. Przyjdź i usmaż sobie jajko na wynos.
Skórę mam od zawsze delikatną, karnację dość porcelanową. Kiedyś załamywano ręce, że taka blada, że niedożywiona, że pewno chora. Dzisiaj wmawiam sobie tę porcelanę, bardziej dostojnie brzmi, a że z Chodzieży pochodzę, która przecież porcelaną stoi, no to taki żarcik.
Ale nie jest to porcelana żaroodporna, więc się spieka, węgli i tli.
Cholerny Karpowicz, niech go szlag, klnę pod nosem i wyję z bólu, czym prędzej wsiadam jako obrotowa flaga polski – z przodu biała, z tyłu czerwona – z powrotem na rower i uciekam do domu. O tym, że jadę przecież jak każdy normalny cyklista, do przodu pochyloną będąc, a więc plecami do słońca, nie chcemy rozmawiać. Po jakimś czasie reflektuję się i zarzucam ręcznik na plecy, ręcznik parzy i trze, obiera mnie z tej świeżo popsutej skóry, ale już, już blisko, zaraz będę.
Rower jest miejski, więc muszę go przypiąć na przystanku, i ostatni etap pokonać autobusem, co ma ten plus, że to nie kabriolet i ten wredny naturalny wszech-reflektor przestanie, choć na chwilkę, oświetlać scenę moich mąk. Ale zanim nadejdzie ten raj, czekam na przystanku.
Plecy szczelnie zakryte ręcznikiem, że niby tak nonszalancko go sobie narzuciłam na ramiona, jak kołobrzescy turyści, którzy całemu miastu już od starówki obwieszczają, że oto idą na plażę. Tak właśnie wyglądam, jakbym dopiero jechała na plażę, gdyby nie fakt, że czekam na autobus, który dokładnie w odwrotną stronę. Starszy pan obok mnie próbuje rozgryźć tę zagadkę.
– Piękne mamy dziś słoneczko, prawda? – Podejrzewam, że Amerykę tak naprawdę podbili Polacy i nauczyli ich small-talków. Jeszcze słowo o słońcu, a ja podbiję komuś oko.
– Mhm – cedzę przez zęby.
– Z pani taka ładna dziewczyna, apetyczna, tylko coś tu jakby… – pan bierze mnie pod lupę swojej bezpardonowości.
Ale nie dziwota, wiercę się, drapię, oczy wywracam, łzy próbuję strzepnąć. Telimena z mrówkami to przy mnie instruktorka zen, facet zaraz pomyśli, że postradałam zmysły, ale skóra tak mi dopieka, że czuję się jak pozorant na pokazie strażaków, na którym zabrakło gaśnicy. Próbuję wyskoczyć z własnej skóry, a ta nagle przyjaciółkę zgrywa, że mnie nigdy nie opuści. Dwulicowa szmata, wieczorem, najdalej jutro, odchodzić będzie całymi płatami.
Starszy pan strzela oczkami, oglądając ten mój wewnętrzny spektakl, o którym przecież nie może mieć pojęcia. Ale ma szósty zmysł, wie, że coś jest nie tak, więc kombinuje, jak tu pomóc, jak zaradzić.
– Wiem! – z zadowolenia aż cmoka, proces myślowy z powodzeniem dobiegł końca. – Dam pani dobrą radę… – w tym momencie nadjeżdża autobus i wybawia mnie od konieczności jej wysłuchania. Dobre rady w słowniku synonimów powinny znajdować się pod hasłem „klątwa”, ewentualnie „urok”.
Ale nie, niedoczekanie, głos wieszcza silniejszy jest niż silnik.
– Niech się pani trochę opali !!!
Wskakuję do środka, przecież ja jestem biała, w sensie rasy, to nie moja wina, Jackson poświęcił miliony i własny nos, żeby być białym, rasiści pieprzeni, wiem, że takich rad zbiorę całe kieszenie, bo sezon dopiero się zaczął i moja biel będzie kłuć w oczy jeszcze wielu przypadkowych widzów. Wściekła opadam na siedzenie. Między tapicerką oparcia a moim plecami najwyraźniej zaiskrzyło.