Recenzja
Tak blisko a tak strasznie daleko
Każdy miłośnik literatury bez namysłu, jednym tchem wymieni co najmniej trzech czeskich autorów: Hasek, Hrabal, Kundera… nawet prażanin Kafka. A pisarzy słowackich? Kto zna? I jest w stanie wymienić na poczekaniu?
Z pewnym wstydem pomyślałam, że ja nie jestem. I z silnym postanowieniem poprawy sięgnęłam po „Café Hiena” Jany Beňovej – niepozorną książeczkę, której w 2012 roku przyznano nie byle jakie wyróżnienie, bo Nagrodę Literacką Unii Europejskiej.
W tytułowej Café Hiena, jednej z bratysławskich kawiarni, regularnie spotyka się czwórka głównych bohaterów powieści. Spotyka się, by rozmawiać; by dzielić się swoją literacką twórczością i … pieniędzmi, które zawsze zarabia jedno z nich, by wypłacać pozostałym coś w rodzaju „stypendium”. Elza, Elfman, Rebeka i Ian to bratysławscy desperados, ludzie z zamysłem nieprzystosowani i niewprzęgnięci we wszechogarniający system. Nadwrażliwcy, którzy nie mają nic, nawet nadziei na przyszłość, więc dobrze, że mają choć siebie. Dobrany w pary kwartet przyjaciół, którzy nawzajem wspierają się w swoim trwaniu na marginesie porządku świata, gdzieś w zakurzonym zakamarku rzeczywistości, która ich czasem brutalnie dopada. Dopada ich w mieście, dopada w podróży nad morze a przede wszystkim – dopada ich na Petržalce, ogromnym blokowisku, które miasto wypluło z siebie na prawy brzeg Dunaju. To tam mieszkają nasi odmieńcy – na takim bratysławskim Bródnie; na Petržalce, która wciąga jak matnia i zagina czasoprzestrzeń stając się miejscem pełnym dziwnych stworzeń, duchów i ludzi o twarzach jak naleśniki. Petržalka odziera z intymności, redefiniuje prywatność, stanowi teren rządzący się własnymi prawami: pełen wytatuowanych osiłków, kałuż, złośliwych sąsiadów i pomiętej, nieświeżej pościeli.
Bo piątym głównym bohaterem powieści Beňovej jest miasto. Miasto za ciasne. Miasto za małe. Takie, w którym ten, kto chce „snuć się bez celu, musi chodzić w koło, jak konik na maneżu”. A po drodze i tak wciąż będzie natykać się na inne snujące się koniki.
I o tym jest ta książka: o życiu zbyt ciasnym, by pomieścić marzenia i ogrom wrodzonej niektórym wrażliwości. O rzeczywistości zbyt szarej, by można się było na nią zgodzić bez walki. Zbyt nijakiej, by tak po prostu poddać się walkowerem. O inności. O tym, że niektóre klocki po prostu do dobrze zorganizowanej całości nijak nie pasują.
Jest to też opowieść o miłości: o tym, że czasami kocha się, by oszukać samotność. Po to, by móc patrzeć w bratnią duszę zamiast na ostre kanty i nijakość codzienności. I że jeśli kocha się właśnie po to i dlatego – to kocha się na zawsze, do końca i w każdych okolicznościach. Bo tylko to pozostaje i wyznacza granicę szaleństwa.
Poetycką, bogatą w obrazy i niebanalne metafory prozę Beňovej czyta się błyskawicznie. I ciężko pozostać wobec niej obojętnym: zwłaszcza, gdy – jak wielu z nas – dorastało się na analogicznym do powieściowej Petržalki blokowisku, w analogicznej mało spektakularnej, wciąż skrzeczącej rzeczywistości domowych awantur u sąsiada, wścibskich sąsiadek i niepokojąco rzężących rur.
Stworzony przez pisarkę świat wciąga: równie mocno, równie bardzo co terrain vague niesławnej Petržalki. Celne obserwacje, cięte uwagi, ironia, nierzadko absurdalny humor słowny i sytuacyjny stanowią o wyjątkowości tego niewielkiego rozmiarem a ogromnego duchem dziełka.
Dlatego przy następnej okazji, gdy ktoś zapyta mnie o słowackich pisarzy, z pewnością wymienię przynajmniej to jedno nazwisko: Jana Beňova. I mam szczerą nadzieję, że już wkrótce ukaże się więcej przekładów twórczości tej niebanalnej, młodej autorki z tak bliskiego nam a tak dalekiego kraju.