Recenzja
Islandzkie powroty
Hubert Klimko-Dobrzaniecki jest znany z tego, że miejsce zamieszkania zawsze silnie wpływa na jego twórczość. Po etapie islandzkim, w czasie którego powstały “Dom Róży” i “Kołysanka dla wisielca”, przyszedł czas na przeprowadzkę do Austrii i wydanie Samotności, jednak związki autora z Islandią okazały się na tyle silne, że jej temat powrócił w formie pożegnania, którym jest tom wspomnień zatytułowany “Zostawić Islandię”.
W swojej najnowszej książce prozaik wykorzystuje wszystkie swoje pisarskie atuty – z autoironią i specyficznym, „czarnym” humorem, opowiada o swojej fascynacji Islandią, życiu na wyspie w kształcie karpia oraz o trudnym z nią rozstaniu. “Zostawić Islandię” jest pożegnaniem i dowodem na to, że zarówno w pisarstwie, jak i w życiu, Islandia pozostaje dla Klimko-Dobrzanieckiego inspiracją i rodzajem „domu”, miejsca, w którym odnalazł siebie, źródło swojej twórczości oraz żonę.
Moda na wszystko, co skandynawskie – od muzyki po dizajn, od wielu sezonów nie opuszcza naszego kraju, jednak trzeba powiedzieć jasno – Hubert Klimko-Dobrzaniecki był tutaj absolutnie pierwszy, a jego determinacja, by odwiedzić ten kraj, przekracza daleko przeciętne zainteresowanie kulturą i stylem życia Islandczyków czy też zachwytem nad urokiem pocztówkowych widoków gór, wodospadów i fiordów.
Książka jest zbiorem jego najważniejszych wspomnień związanych z wyspą – od dziecięcej fascynacji odległym krajem, przez pracę fizyczną w Holandii by zdobyć środki na wyjazd, studia i naukę islandzkiego, pracę w domach spokojnej starości, przyjaźnie i podróże, po spotkanie żony Agnieszki, narodziny syna i polski, katolicki ślub w tradycyjnym islandzkim stroju narodowym. Tom wzbogacają fotografie Agnieszki Klimko z ich wspólnych podróży po wyspie.
Wszystko, co opisuje autor “Domu Róży”, czy to anegdota czy jedno z ważniejszych wydarzeń jego życia, jest opisane jego charakterystycznym, ciepło-pesymistycznym, ironiczno-radosnym, niepowtarzalnym stylem, który przypomina jego najlepsze dokonania pisarskie spod znaku “Kołysanki dla wisielca”. Krytyczny zarówno wobec siebie, jak i wobec obiektów swojej fascynacji zaraża nią czytelników, opowiadając wiele o kraju, ale jednak przede wszystkim o własnych doświadczeniach, które sprawiają, że tak trudno jest mu „zostawić Islandię”. W ten sposób udowadnia, że życie może być najlepszym materiałem na prozę, wystarczy je tylko umiejętnie opisać. Choć wspomina również o tym, że konfrontacja romantycznych prozatorskich wyobrażeń z rzeczywistością bywa bolesna, jak w przypadku, gdy swoją fantazję z jednej ze swoich powieści o nocy poślubnej spędzonej w opuszczonym islandzkim kościółku postanowił wprowadzić w życie…
“Zostawić Islandię” nie jest przewodnikiem, reportażem czy zbiorem anegdot, dotyczących tego niezwykłego kraju, jest za to relacją z długich lat życia w tej części świata, pisaną z perspektywy człowieka, który poczuł się w tym miejscu jak w domu (a może nawet lepiej). Możemy więc tam znaleźć między innymi taką rekomendację: „Byłem obywatelem tego państwa, lubiłem Islandczyków, uważałem ich za ludzi dobrych, w większości uczciwych, miałem szacunek dla gigantycznych dokonań literackich tego małego narodu, a przede wszystkim dla tego, że pomimo fatalnej pogody, notorycznego braku słońca, ciągłego życia na krechę nie opuszczało ich poczucie humoru. Tak właśnie, poczucie humoru. Islandczycy i Duńczycy to wyłom w bergmanowsko-ibsenowskiej smucie Skandynawii”.