Felieton
Cały smutek okładki
Anglicy mają przysłowie głoszące, że nie należy oceniać książki po okładce. Ma się to oczywiście metaforycznie odnosić do ludzi, ale każda dobra metafora może być z pożytkiem rozumiana dosłownie – a przyjmując takie rozumienie należy stwierdzić, że raczej nie stosujemy się do angielskiego zalecenia. Owszem: sądzimy książki po okładce.
Paradoks z okładką polega na tym, że ten właśnie element na ogół nie pochodzi od autora. Bardzo niewielu wydawców w ogóle pyta w tej sprawie autora o zdanie, bardzo niewielu dopuszcza jakiekolwiek sugestie. Dla pisarza okładka jest niekiedy wrogim elementem, który będzie przypadkową i obcą, pierwszą i ostatnią wizytówką dzieła. Ilu pisarzy się w ten sposób krzywdzi. Ilu czytelników! Bo przecież na podstawie okładki sądzimy książkę nie tylko rozważając jej zakup w księgarni, ale również obserwując, co czytają współpasażerowie podróży. Co on tam czyta? Eee, szmira jakaś, na okładce rozwiany kobiecy włos i morskie fale.
Moja osobista hierarchia możliwych typów okładek obejmuje pięć głównych gatunków. Najlepiej jest, kiedy okładka jest samodzielnym dziełem sztuki, zupełnie niezależnym od książki. Dobrze jest dać na okładkę arcydzieło malarstwa – najlepiej powszechnie znane, bez żadnego silenia się na oryginalność – bo wtedy okładka niejako odkleja się od książki, nikt bowiem nie uważa, że ten Vermeer czy Van Gogh jakoś reprezentuje czytaną powieść. Jak się da na okładkę „Słoneczniki” to jest prawie tak, jak by się nic nie dało, co jest równie dobrze albo może i lepiej.
Drugi poziom mojej okładkowej hierarchii – a chwilami skłaniam się do tego, że może i pierwszy – to okładki, na których nie ma nic. No nic, zupełnie nic. Jeden kolor. Biały, czarny, a choćby i pomarańczowy. Współcześnie zdarza się to bardzo rzadko. Taką okładkę miał Deyan Sudjic, taką okładkę miał Ignacy Karpowicz (który nawet mówił w wywiadzie, że bardzo chciał mieć „nic” na okładce). W PRL-u takie były niemal wszystkie okładki. Wszyscy klasycy, seria Nike, czarna seria PIW-u po zdjęciu obwoluty.
Trzeci poziom – i ostatni dopuszczalny – to okładki, na których jest jakieś „ogólne coś”. Wzorek, powiedzmy. Kształt. Romby, paski, półkola, ramki, otoczki, jakieś niewyraźne zdjęcia przedstawiające kamień w zbliżeniu, powierzchnię księżyca, dno oceanu, komórkę pod mikroskopem. Akceptowalne były też okładki „Serii Iberoamerykańskiej” WL-u. Jakieś ogólne kształty, przedstawiające czasem wiadomo co (gorzej), a czasem nie wiadomo co (lepiej) – generalnie jednak w jakiejś nieokreślonej stylistyce inkaskiej czy azteckiej.
Czwarty i przedostatni krąg jako pierwszy zawiera okładki wyraźnie nie do przyjęcia – te, na których jest już jakieś ściśle określone „szczegółowe coś”. Zegar na przykład. Albo róża. Dom z kominem. Krajobraz północny. Twarz. Rozwiany włos. Noga w bucie na obcasie. Karabin. Pociąg. Parasol. Niemal zawsze po kilku dniach obnoszenia się z tym parasolem, odkładając książkę na półkę, jesteśmy nim zmęczeni i zirytowani. Dlaczego parasol? Co z tym parasolem? Co on ma niby symbolizować? Czy autor okładki czytał tę książkę? Było tam coś o parasolach?
Parasole (butelki, motyle, chmury, wszelkie pojazdy, owoce i rośliny) to jednak nic w porównaniu z najczarniejszym, najmroczniejszym i najpotworniejszym kręgiem piekieł, w którym znajdują się okładki z „gołą babą”. Takich okładek jest nadspodziewanie wiele i – co ciekawe – niezwykle rzadko ma to jakiekolwiek uzasadnienie w treści książki. Do takich okładek słabość miewał swego czasu Waldemar Świerzy (i właśnie dlatego trzeba było zdejmować obwoluty z czarnej serii PIW-u), zupełnie niepotrzebnie wyłamując się w ten sposób z peerelowskiej okładkowej nicości. Świerzy czasem robił znośne okładki trzeciego typu (jakieś kreski albo kwadraty), na ogół nieznośne okładki typu czwartego (sznurek, kaktus, samochód), od czasu do czasu jednak serwując czytelnikom nagie kobiety, często bez głowy (to jest temat dla psychoanalityków). Kilka przykładów, z brzegu wziętych. Louis Paul Boon „Menuet. Dwa koszmary” – dwie mikropowieści eksperymentalne – na okładce naga kobieta bez głowy. Italo Calvino „Jeśli zimową nocą podróżny” – katalog rozmaitych technik narracyjnych – na okładce biust, pośladki, białe pończochy, bez głowy. Juan Marsé „Jeśli powiedzą ci, że padłem” – problemy trudnej młodzieży w powojennej Hiszpanii – naga kobieta, z głową, ale zakneblowana, biust zakrwawiony, w tle hiszpańska flaga. Wszystko to na szczęście na obwolutach, które można było na czas czytania zdjąć, ale ma też na swoim koncie Świerzy dzieło bez obwoluty, gdzie grafika wytłoczona jest bezpośrednio na okładce. Hugo Claus „Cały smutek Belgii” – na okładce robal z okiem na plecach, swastyką w barwach belgijskiej flagi i wypiętymi ludzkimi pośladkami pełznie pośród plam krwi. I to jest pewnie najgorsza okładka w dziejach polskiego rynku wydawniczego. A ponieważ często czytam książki w środkach komunikacji zbiorowej, to do dziś tego Clausa – ze wstydu – nie przeczytałem. Gdyby Świerzy wyrysował tam jakieś trapezy, plamy czy kropki – a niechby i parasol – to pewnie bym jednak przeczytał.