Artykuł
Analityk ryzyka
„Jest człowiekiem przerażająco spostrzegawczym”, pisze o Donie DeLillo koleżanka po fachu, Joyce Carol Oates. „Jest podpięty do współczesnej Ameryki, zestrojony z dziwacznymi wibracjami kultury popularnej i z szumem codziennych, zwyczajnych rozmów prowadzonych w autobusie i metrze”, dodaje dziennikarz brytyjskiego Guardiana. Obie opinie dzieli niemal 40 lat. Wydaje się, że Świat zapowiedziany przez autora „Podziemi” dopiero się spełnia.
O znaczeniu Dona DeLillo dla amerykańskiej literatury najlepiej świadczy nie odbiór jego powieści, ale interpretacja okładki jednej z nich. Wydane w 1997 roku „Podziemia” zilustrowano czarno-białym zdjęciem wież WTC na tle nieregularnej sylwetki Manhattanu. Monumentalne budowle wydają się dziwacznym zjawiskiem optycznym, ich szczyty znikają gdzieś w chmurach, sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały rozpłynąć się w powietrzu. Są nierealne. Zupełnie inaczej niż szorstka bryła kościelnej dzwonnicy, którą fotograf uchwycił na pierwszym planie. Namacalny wytwór religii kontrastuje z nieuchwytnym symbolem kapitalizmu. Na niebie szybuje ptak. A może uprowadzony samolot.
„Zbyt młody na Koreę, za stary na Wietnam”
Don DeLillo, urodzony w 1936 roku, mówi tak o sobie, by podkreślić przynależność do pokolenia, które dojrzewało i zestarzało się w cieniu zimnej wojny, a jego najważniejszym doświadczeniem było oczekiwanie na nuklearny konflikt. Ta paranoja życia w ciągłym zagrożeniu stała się później pierwszą literacką obsesją DeLillo; drugą była, uwikłana w wyścig zbrojeń, ojczyzna. Rodzice i dziadkowie pisarza przybyli do Stanów z włoskiej Abruzji, i chociaż jego babka nigdy nie nauczyła się mówić po angielsku, a rozmowy w domu prowadzono w dwóch językach, Don przesiąkł Ameryką do szpiku. „Zostałem pisarzem, dlatego, że mieszkałem w Nowym Jorku i widziałem, słyszałem i czułem wszystkie te wielkie, zadziwiające i niebezpieczne rzeczy, które miasto nieustannie skupia. A także dlatego, że unikałem poważnego zaangażowania w cokolwiek innego”, w 1997 roku opowiadał Jonathanowi Bingowi.
Już w „Americanie” (1971) i „End Zone” (1972; w Polsce ukaże się niebawem jako „Mecz o wszystko”), swoich dwóch pierwszych powieściach, DeLillo zestawił amerykańską mitologię z medytacjami o atomowej zagładzie. „End Zone” opowiada o zawodniku licealnej drużyny futbolowej z Teksasu, o prostym chłopcu, którego życie sprowadza się do kilku zaczerpniętych z boiska zasad – „Uderz i zostań uderzony; pokryj liniowego; tratuj ludzi; zagryź trochę lodu i przyjmij pozycję” – i który jednocześnie przeżywa egzystencjalne dreszcze, rozważając konsekwencje wyścigu zbrojeń. W języku powieści najbardziej uderzają jednak alienacja i skrajne wycofanie. Marionetkowe postaci wypowiadają identycznie brzmiące, beznamiętne kwestie, a z tłumu trudno wyłowić indywidualnego bohatera. Trudno też mówić o bohaterze zbiorowym, bo u DeLillo społeczeństwo jest zatomizowane, odbija się w nim upiorny klimat lat 70. – apatycznej epoki gospodarczego kryzysu i powszechnej utraty złudzeń.
Czytelnicy nie zareagowali na tę prozę szczególnym entuzjazmem i przez blisko piętnaście lat od swojego debiutu autor „Americany” pozostawał twórcą niemal anonimowym. To zresztą mu chyba nie przeszkadzało – kiedy w 1979 roku udzielał bodaj pierwszego poważnego wywiadu, na wstępie wręczył swojemu rozmówcy wizytówkę z napisem „Don DeLillo. Nie chcę o tym rozmawiać”. Sytuacja uległa diametralnej zmianie dopiero 6 lat później, wraz z premierą „Białego szumu”, gdy krytycy ujrzeli w nowojorczyku kolejnego (potencjalnego) twórcę Wielkiej Amerykańskiej Powieści, a na dobre DeLillo dołączył do ekstraklasy, publikując „Podziemia” (1997). „To dość skomplikowana rzecz: 800 stron, ponad 100 bohaterów – kogo to zainteresuje?”, nie bez przyczyny pytał sam autor.
Kogoś jednak zainteresowało – w 2006 roku prestiżowe grono literatów i krytyków, na prośbę „The New York Times”, stworzyło listę najwybitniejszych amerykańskich powieści wydanych na przestrzeni ostatnich 25 lat. „Podziemia” znalazły się na miejscu drugim, pokonane jedynie przez „Umiłowaną” noblistki Toni Morrison.
W Polsce DeLillo nigdy nie osiągnął popularności Philipa Rotha czy Cormaca McCarthy’ego, ani nawet kultowego statusu Thomasa Pynchona. Nie zmieniła tego nawet ekranizacja „Cosmopolis”, która weszła do kin w czerwcu 2012. Film według prozy DeLillo zebrał mieszane recenzje. W „Dużym Formacie” Krzysztof Varga pisał: „(…) Cronenberg, w gruncie rzeczy dość znośny reżyser, wysmażył tak spektakularnie pretensjonalny, nadęty grzmot, że oglądając go, zatęskniłem nagle za polskim kinem artystycznym. (…) Przyznaję, nie czytałem powieści DeLillo, podobno to jest wybitny pisarz, od dziesięciu lat przymierzam się, by przeczytać jego »Podziemia«, tyle się zmieniło w ciągu dekady, że mi się owe Podziemia bardzo na półce zakurzyły, teraz już zupełnie nie wiem, czy po nie sięgać”.
W ruinach przyszłości
„Podziemia”, tę najsłynniejsza powieść nowojorczyka rozpoczyna fabularyzowany opis legendarnego meczu baseballu, w którym New York Giants pokonali Brooklyn Dodgers 5:4. Jest 3 października 1951 roku, pałkarz Giants, Bobby Thompson, posyła decydującą piłkę prosto w trybuny i tym samym odwraca losy spotkania. Jego uderzenie przechodzi do historii jako „strzał, który obiegł cały świat”.
Na ikonicznym zdjęciu widać zawodnika przegranej drużyny, Andy’ego Pafko, w bezsilnej pozie – Pafko stoi oparty o ścianę stadionu, ponad jego głową szaleją kibice. Czeka na piłkę, której nie ma szansy złapać, a okrzyk zachwytu wyrywa się z kilkudziesięciu tysięcy gardeł i zagłusza złowieszczy komunikat – tego samego dnia amerykański rząd oświadcza, że Związek Radziecki przeprowadził udaną próbę jądrową. Strzał, który obiegł cały świat.
„Oba te wydarzenia wydały mi się dziwnie podobne, dwa rodzaje konfliktu, globalna i lokalna rywalizacja”, DeLillo mówił o otwierającej „Podziemia” noweli w wywiadzie dla serwisu Grantland.com. Cała, licząca blisko 800 stron powieść, została zbudowana wokół wątku piłki uderzonej przez Bobby’ego Thompsona – sportowy artefakt na przestrzeni lat przechodzi z rąk do rąk, stając się symbolem amerykańskiej pamięci. Jeśli dodać do tego konstrukcyjną ekstrawagancję (historia nie posuwa się naprzód, ale cofa – od lat 90. aż do roku 1951) i brak wyraźnej fabuły (DeLillo mówi: „Wszystkie spiski poruszają się w kierunku śmierci”, a przecież w języku angielskim na określenie spisku i fabuły używa się tego samego słowa: plot), „Podziemia” mogą wydać się dziełem tyleż ambitnym, co nieczytelnym. Ale to mylne wrażenie, bo opus magnum DeLillo jest absurdalnie wręcz udane – napisane porywająco i precyzyjnie, pozbawione zadęcia i heroicznie humanistyczne. Wspomnienia bohaterów odkrywane są na kartach powieści warstwami, niby ruiny pogrzebane w tytułowych podziemiach; tyle, że główny bohater nie jest archeologiem, ale managerem w firmie składującej odpady.
Jeśli „Podziemia” traktowały o ruinach przeszłości, to późniejszy esej, zatytułowany „In The Ruins Of The Future”, zakreślił nowy horyzont w twórczości nowojorczyka. Opublikowany w niespełna trzy miesiące po ataku na WTC tekst, był jedną z pierwszych odpowiedzi literatury na 9/11.
„Pisarz chce zrozumieć, co zrobił nam ten dzień. Czy to za wcześnie?”, pytał DeLillo, sugerując istnienie jakiegoś momentu w czasie, o którym można by powiedzieć „właściwy”. Ale w efekcie zamachów czas gwałtownie zahamował; celem ataków terrorystycznych nie są demokratycznie wybrany rząd ani amerykański styl życia, celem ataków jest Przyszłość. Niepohamowany pęd ku przyszłości wpisany w naturę globalnego kapitalizmu. To stan, w którym żyliśmy nim runęły wieże – pisze DeLillo – wpędzeni weń przez wzrost najważniejszych indeksów giełdowych, przez rozpędzający się internet, przez cyberkapitał, bo przecież w przyszłości „nie ma pamięci, a rynki nie są niczym kontrolowane i potencjał inwestycyjny jest nieograniczony”. Terroryści z kolei żyją przeszłością, żyją w świecie zawężonym przez spiski; by bronić tego świata, są gotowi umrzeć.
Tu jest świat
Opisując rozpad świata neoliberalnej, futurystycznej gospodarki, DeLillo stworzył wstrząsający obraz współczesnego terroru. Przez lata uosobieniem terroryzmu byli bojownicy IRA, ETA, Frakcji Czerwonej Armii, bezwzględni ekstremiści, ale jednak kierujący się względnie racjonalnymi przesłankami (w znaczeniu takim, w jakim to co moralnie niedopuszczalne, może być racjonalne). DeLillo opisał zaś inny rodzaj zamachowca – oderwanego od rzeczywistości albo opętanego rzeczywistością, zdrowego na umyśle szaleńca, którego perspektywy nie wyznacza już racjonalne myślenie, ale przeczucie istnienia Spisku. Jakiejś Zdrady. Zła, któremu należy się z całą stanowczością przeciwstawić. DeLillo pisał o talibach atakujących WTC, ale jego terroryści mieli twarze Breivika, Brunona K. albo tych pozornie normalnych chłopaków z imigranckiej rodziny spod Bostonu.
W „Nazwach”, powieści z 1982 roku, która w zeszłym roku, ukazała się w Polsce i przeszła zupełnie niezauważona, forpocztą terroryzmu jest, operujący na bliskim wschodzie i w rejonie Peloponezu, efemeryczny kult, którego członkowie raz na kilka miesięcy pozostawiają za sobą anonimową ofiarę – jakiegoś bezdomnego czy włóczęgę, człowieka zawsze dobranego ze względu na zgodność inicjałów. Jaki jest cel działań kultu? Jakie są motywacje? Nie wiemy. Mają one coś wspólnego z językiem, ale tak naprawdę pisarz nigdy nie wyjaśnia kryminalnej zagadki, bo nie o zagadkę tu chodzi. Fakt, że trudno powiedzieć o co, można – paradoksalnie – uznać za zaletę powieści. W jednej z kluczowych scen dwójka bohaterów próbuje zrozumieć jeśli nie metodę, to przynajmniej naturę chaosu w działaniach kultu:
– (…) Te zabójstwa drwią z nas. Drwią z naszej potrzeby porządkowania i klasyfikowania, zbudowania systemu obronnego przeciw przerażeniu w naszych duszach. (…)
– Czy od początku taki był cel tego kultu? Drwina?
– Oczywiście, że nie. Nie było żadnego celu, żadnego sensu. Oni tylko przyporządkowywali litery. Jakie piękne nazwy. Hawa Mandir. Hamir Mazmudar.
Tę „wykpioną” przez kult potrzebę reprezentuje główny bohater powieści – mieszkający w Grecji Amerykanin, James Axton, enigmatyczny analityk ryzyka. Axton porządkuje napływające do Aten „materiały od różnych czynników kontroli w basenie Morza Śródziemnego, Zatoki Perskiej i Morza Arabskiego”. Dokonuje specyficznego audytu państw: na podstawie ich sytuacji gospodarczej, politycznej oraz zagrożenia wojną bądź terrorem, wycenia sprzedawane wielkiemu biznesowi „ubezpieczenia od ryzyka politycznego”. Nic dziwnego, że Axton odmierza upływający w powieści czas nie za pomocą lat, ale kolejnych sytuacji kryzysowych – zajęcia amerykańskiej ambasady w Teheranie czy interwencji wojsk radzieckich w Afganistanie. Zeitgeist określa jego świadomość. Axton mówi: „Przyjechałem tutaj, żeby być bliżej rodziny, i znalazłem coś więcej. Widuję ich. Ale też jestem tutaj. Świat jest tutaj”. Oczywiście rodzina, przed końcem powieści, rozpada się. Co to wszystko znaczy? Może to przesłanie, które dopiero teraz staje się aktualne – w dobie, w której już żaden analityk ryzyka nie byłby w stanie uporządkować ani sklasyfikować Świata.
***
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie pieslancuchowy.pl
Paweł Sajewicz jest autorem powieści „Gwelfów i gibelinów” i współzałożycielem wydawnictwa Pies Łańcuchowy – jednego z pierwszych w Polsce, które literaturę rozpowszechniają w modelu co łaska. Jego teksty można przeczytać na pieslancuchowy.pl i screenagers.pl.