Artykuł
Bob Dylan. Portret artysty w wieku szczenięcym
Pierwsza część nowego przekładu „Kronik”, autobiografii amerykańskiego pieśniarza Boba Dylana trafiła do księgarń. W swojej książce Dylan wspomina Nowy Jork z początku lat 60., zwierza się z niechęci do co bardziej fanatycznych fanów-wyznawców, kilkukrotnie wspomina dzieciństwo, opowiada o nagrywaniu kilku płyt. „Kroniki” nie dają jednak odpowiedzi na pytanie: „kim właściwie jest Bob Dylan?”.
***
„Przerobiłem ją od deski do deski, jak huragan. Całkowicie skoncentrowany na każdym słowie, a książka śpiewała do mnie jak radio” – pisał daaaawno temu Dylan o „Bound for Glory”, autobiografii swojego idola, pieśniarza-włóczykija Woody’ego Guthriego. „Kroniki” oferują podobne doświadczenie – są jak piosenka Dylana: pełna niejasności, zaciemnionych rewirów, półświatła. Są także pociągające i muzyczne. Są jak strofy z „Visions of Johanna” – kto wie, co naprawdę znaczą? Ważne, że są intrygujące i ciężko przestać ich słuchać. Tyle że zamiast amerykańskiego bezkresu i życia w drodze Dylan śpiewa w „Kronikach” o zadymionych, nowojorskich kawiarniach, w których wykuwał się jego talent.
Nie ma łatwej odpowiedzi na pytanie, kim jest Bob Dylan. Dziś jest już popkulturową konstrukcją, autorem wielu świetnych, kilku genialnych i kilku słabych płyt, ekscentrykiem, poetą, malarzem. Każdy zobaczy w Dylanie, kogo chce zobaczyć. W dodatku sam Dylan od początku swojej kariery nie ułatwiał badaczom odkrycia jego „prawdziwego ja”, udzielając idiotycznych odpowiedzi na pytania o swoje życie i intencje twórcze. Niemniej, został siłą wciągnięty na sztandary protestujących studentów. Dylan służył do protestu przeciwko wojnie w Wietnamie, zimnej wojnie, nuklearnemu zagrożeniu, segregacji rasowej, niesprawiedliwości klasowej, starczej Ameryce kołyszącej się do Patti Page, niesprawiedliwemu aresztowaniu pięściarza Rubina Cartera, błogości, magazynowi „Time”. Podsumowując: Dylan nadawał się do wszystkiego.
***
Od zawsze unikał udzielania prostych odpowiedzi na pytania o swoją biografię. Podawał sprzeczne informacje, żartował, ściemniał. Kpił z każdego dziennikarza, usiłującego zmusić go do zwierzeń czy starającego się rozwiązać tę enigmę, jaką jest autor protest-songów, który nie chciał machać sztandarami na barykadach. Jakby chciał przypomnieć, że znacznie ważniejsze od faktów biograficznych są płyty i to one są jego prawdziwą biografią.
Nie chciał być niczyim głosem, choć wszyscy tak bardzo chcieli, żeby śpiewał i pisał w ich imieniu, wyrażając to, co czują, ale czego nie potrafią nazwać. I byli wściekli, że ten – absurdalnie utalentowany człowiek – nie chce splendoru związanego z rolą „głosu pokolenia”. Do tego stopnia, że – po kolejnych dylanowskich metamorfozach – został zaatakowany w biały dzień, w nowojorskiej Greenwich Village, przez człowieka, który stał na czele organizacji, mającej na celu powstrzymanie Dylana przed sprzeniewierzaniem się samemu sobie. Szło na noże.
***
W telegraficznym skrócie, ponieważ już chyba każdy zna tę historię – Bob Dylan przyszedł na świat w 1941 r. w Duluth w smutnej Minnesocie, gdzie mógł tylko jeździć swoim motocyklem, czytać Kerouaca i marzyć o wyrwaniu się z miasteczka. Zakochany w muzyce Woody’ego Guthriego, pioniera protest-songów i najbardziej wpływowego amerykańskiego pieśniarza folkowego, wierszach Rimbauda i prozie beatników rozpoczął karierę muzyczną w grupie popowego wokalisty Bobby’ego Vee. Ściemnił, że potrafi grać na pianinie, choć jego technika przypominała wymierzanie brutalnej kary instrumentowi.
Kariera Dylana zaczęła się od pospolitego kłamstwa. Rock’and’roll był fajny, ale nie wystarczał. Rytm był ważny i pociągający, ale brakowało mu treści. Dylan postanowił pójść w ślady swojego idola Guthriego. Ale najpierw porzucił nazwisko Zimmerman na rzecz lepiej brzmiącego „Dylan” – hołd złożony innej wielkiej inspiracji, walijskiemu poecie Dylanowi Thomasowi. I dalej, teraz już na serio szybciutko – pisze poruszające pieśni folkowe, zdobywa serca studentów i wszystkich z poczuciem przyzwoitości. Ale nie chce dłużej być głosem pokolenia. Gra rock’and’rolla, zapuszcza długie włosy, zakłada ciemne okulary i kowbojskie buty. Za tę zdradę jest wygwizdywany przez swoją własną publiczność przez cały 1966 rok. Podczas koncertu w Manchesterze ktoś z widowni krzyczy na niego „Judasz!”. Dylan zawsze robił dokładnie to, na co miał ochotę. Gdy wszyscy przyzwyczaili się do niego jako reinkarnacji Guthriego, zaczął grać na gitarze elektrycznej, a pieśni o niesprawiedliwości i lepszym świecie – już za rogiem! – zastąpił surrealistycznymi wierszami, których nie sposób zrozumieć. Gdy jego fani pogodzili się z tymi nowymi szatami, natychmiast przywdział inne – tym razem został kowbojem śpiewającym country razem z Johnnym Cashem. I tak zmieniał oblicza po dziś dzień.
***
Tom pierwszy „Kronik”, autobiografii Dylana, nie daje odpowiedzi na pytanie: „kim jest Robert Allen Zimmerman?”. Oferuje za to wgląd w Amerykę lat 60. i jej kulturę. Przede wszystkim muzykę, rzecz jasna. Dylan opisuje rok 1961, w którym przyjechał do Nowego Jorku, wszedł do „Cafe Wha?” ze zmiętą kartką papieru, na której koślawymi literami ułożone było zdanie „Jeszcze nie umarłem. Woody Guthrie”, przygotowywał piosenki na debiutancką płytę i stawał się duszą nowojorskiej bohemy. Potem trop się urywa. To nie jest standardowa autobiografia. To dylanowska autobiografia – wiadomo, że będzie postrzępiona, że będzie masa skoków w czasie: nagle z nowojorskich kawiarni i pierwszego albumy przenosimy się do lat 70. i nagrywania „New Morning” – płyty świetnej, jednak w żadnej mierze sztandarowej. To właśnie w tym rozdziale artysta najchętniej rozprawia o swoim obrzydzeniu łatką przedstawiciela generacji, a także ślepym i głupim fanatyzmem swoich fanów-dewotów. Kwieciście rozprawia także o tym, jak po raz pierwszy usłyszał Roberta Johnsona czy Kurta Weilla.
Nie dowiadujemy się wiele o uczuciach Dylana – czy ktoś na serio tego oczekiwał? – poznajemy za to muzykę, która go ukształtowała. I historie o artystach, których spotkał w kafejkach w Village – Davie Van Ronku, Harrym Belafonte, Royu Orbisonie, triu Peter, Paul and Mary, Kingston Trio, Rickym Nelsonie, Joan Baez. Muzyka i polityka. Jest portret wielkiego artysty u progu olśniewającej kariery. Nie ma natomiast ani słowa o Marszu na Waszyngton (śpiewał tuż przed słynną mową Martina Luthera Kinga) czy o „Judaszu!” właśnie. Nie ma seksu i ćpania, żydowskiej tożsamości, fazy na chrześcijaństwo. Sorry. Może w drugim tomie. Ale komu to potrzebne, skoro jest tak wiele o tak ciekawych czasach jak lata 60. w tak ciekawym miejscu jak Nowy Jork. Po bardziej faktograficzne opisanie życia Dylana lepiej zwrócić się chociażby do książki Clintona Heylina „Dylan – droga bez końca” czy filmu „No Direction Home” Martina Scorsese.
Można by się zasmucić – dlaczego „Bob Dylan”, „New Morning” i „Oh Mercy”, a nie „Highway 61 Revisited”, „Blonde On Blonde”, „Blood on the Tracks” czy choćby „Another Side of Bob Dylan”? Dlatego, że – jak zwykle – Dylan mówi tylko o tym, o czym ma ochotę i dokładnie tyle, ile chce powiedzieć. Ani słowa więcej.