Artykuł
Być jak Johnny Cash
Ameryka Johnny’ego Casha to steinbeckowska kraina – bezkresne pola, ciężka harówka na poletku bawełny i codzienna walka o byt. Ale jest też druga Ameryka Casha – to kraina szaleńców na prochach, cwanych menedżerów, narkotyków, łatwych kobiet i muzyki. Obie znajdziemy w jego świetnej autobiografii.
„Cześć, nazywam się Johnny Cash” – ubrany całkowicie na czarno człowiek wbiegł ochoczo na scenę Cafe Wha? i głębokim barytonem zaczął śpiewać „Ring of Fire”. „Love is a burnin’ flame…” – zaintonował. Ale to wcale nie był Johnny Cash. Johnny Cash nie żył już wtedy od siedmiu lat. Na scenie stał Jonathan i świetnie się bawił udając jedną z największych legend amerykańskiej muzyki. Razem z Jonathanem znakomicie bawiła się także jego – dość przypadkowa – publiczność, na którą składali się turyści, przypadkowi przechodnie i stali bywalcy.
Cafe Wha? w Greenwich Village, zaraz przy MacDougal Street to jeden z najbardziej zasłużonych nowojorskich lokali. Wiele lat temu grali tu Jimi Hendrix, zaraz po tym jak po raz pierwszy przyjechał do Nowego Jorku, Eric Clapton, młody Bob Dylan czy poeci pokolenia bitników. Przychodził nawet mistrz świata wagi ciężkiej Muhammad Ali. Nie wiem czy grywał tu także Johnny Cash. Regularnie gra tu natomiast Jonathan ze swoim zespołem, składając hołd słynnemu „człowiekowi w czerni”.
„Zastanawiam się dlaczego przebierasz się za Johnny’ego Casha?” – zapytałem go później, gdy już odpoczywał po koncercie. Nie jest łatwo wchodzić w takie buty. „Ja zastanawiam się dlaczego ty się za niego nie przebierasz?” – odparł co najmniej wymijająco. Ale faktycznie – nie mam ani jednego dobrego powodu, żeby nie imitować Casha. To bardzo pociągający wzór – symbol rockandrollowej buntowniczości zgrabnie połączonej z „życiowymi historiami” rodem z muzyki country, autorytetem moralnym muzyka folkowego i uduchowieniem zaczerpniętym z gospel.
Myślę o tych ulotnych wartościach, a przed oczami widzę słynne zdjęcie, na którym Johnny Cash – z gitarą przerzuconą przez ramię – pokazuje fucka. Jonathan ma bezwzględną rację, gdy tłumaczy, dlaczego co tydzień przebiera się za Casha i śpiewa jego największe przeboje dla bandy pijanych turystów. „On miał w sobie coś, jakąś prawdę, która do dziś przyciąga do niego ludzi, choć zmarł już wiele lat temu. Najwyraźniej nikt nie wypełnił po nim miejsca. Brakuje autorytetów w muzyce, ludzi wiarygodnych”. Jego fuck reprezentuje – nawet jeśli mało subtelnie – buntowniczą naturę, odrzucenie kompromisów i postępowanie w zgodzie z własnym sumieniem. Jeśli wysnucie takich wniosków z głupiego zdjęcia, na którym pokazuje światu środkowy palec, wydaje się nieco przesadzone – czego mam świadomość – by przekonać się o ich prawdziwości, wystarczy rzucić okiem na autobiografię niepoprawnego muzyka. „Za dużo ludzi jest jak Simon & Garfunkel. Trzeba być jak Johnny Cash” – radził mi Jonathan.
***
„Jak zwykle w poniedziałek wracałem do domu, a stres związany z małżeństwem okazywał się tak duży, że wpadałem do apteki, kupowałem dwieście albo trzysta tabletek, jechałem na pustynię swoim wozem kempingowym i zostawałem tam – na haju – tak długo, jak miałem na to ochotę. Bywało, że kilka dni” – tak Johnny Cash radził sobie ze światem. „Jechałem w trasę i nie wracałem, mimo że się skończyła”.
Zanim mógł robić to wszystko, musiał wpierw dorosnąć na farmie, zbierając bawełnę, pracować w fabryce samochodów, być akwizytorem sprzętów domowych, zaciągnąć się do wojska i prowadzić tam nasłuch radiowy dla amerykańskich Sił Powietrznych w Niemczech. Dopiero gdy zrobił to wszystko, John R. Cash pojechał do Memphis, żeby spotkać Sama Phillipsa. Żeby zrozumieć jak ważnym źródłem muzycznej i kulturowej wiedzy na temat Ameryki jest Johnny Cash, należy uzmysłowić sobie, że pamięta on czasy, gdy nie było rock and rolla. Były tylko kościelne hymny, blues z Delty i country – Cash pogodził je wszystkie, z każdego gatunku wyciągając coś dla siebie.
Gdy trafił przed drzwi należącej do Phillipsa wytwórni i studia nagraniowego Sun w Memphis, rock and roll był już w drodze. Kilka miesięcy wcześniej – w tym samym studio, w którym Cash nagrał swoje pierwsze piosenki, „Cry, Cry, Cry” i „Hey Porter” – nastoletni Elvis Presley nagrał w prezencie dla swojej mamy (Elvis był totalnym maminsynkiem) „That’s Alright, Mama”, po którym świat nigdy nie był już taki sam. „Pierwszy raz zobaczyłem Elvisa, gdy śpiewał na pace ciężarówki podczas otwarcia apteki Katz na Lamar Avenue – przyszło go zobaczyć dwieście albo trzysta osób, głównie nastolatki. Mając jeden przebój na koncie, śpiewał go w kółko. Wtedy zostaliśmy sobie przedstawieni” – wspomina. Niezła scena.
O tej kulturowej prehistorii Cash opowiada tonem starego mędrca, przypominającego postaci z powieści Johna Steinbecka. Wypowiada prawdy często brzmiące banalnie, ale gdy pochodzą od niego, nabierają wartości wielkiej życiowej mądrości. Opowiada też po swojemu – wszystko w życiu robił po swojemu – a to cofa się w czasie głęboko w lata 50., a to znów skacze do przodu, omijając całe dziesięciolecia, o których opowie później. Wszystko w swoim czasie.
Jego Ameryka to także steinbeckowska kraina – bezkresne pola, łowienie ryb na dziko, ciężka harówka na poletku bawełny i codzienna walka o byt. To jedna z jego Ameryk. Ta druga to kraina szaleńców na prochach, cwanych menedżerów, narkotyków, łatwych kobiet i muzyki. „Moje życie zawodowe było proste – przekonuje w swojej autobiografii. – Bawełna w młodości i muzyka w wieku dojrzałym”. Cash zwierza się ze swojej miłości do żony i partnerki scenicznej June Carter, pisze o religii, wspólnym modleniu się z Billem Grahamem – najsłynniejszym amerykańskim kaznodzieją – walkach z uzależnieniami i odnalezionej w domu na Jamajce radości życia.
Niedługo później Cash spotkał się z Elvisem już na innych zasadach: nie byli równoprawni jako gwiazdy – pierwszeństwo Presleya było niekwestionowane – ale wspólnie tworzyli pierwszą linię ognia w rockandrollowo-obyczajowej rewolucji, jaka miała nastąpić w Ameryce. Cash, Elvis a także Jerry Lee Lewis i Carl Perkins byli gwiazdami wytwórni Sun, nazwanymi „Million Dollar Quartetem”. Lester Bangs napisał, że Elvis wziął „How Much is That Doggy in the Window” (wielki przebój Patti Page z 1953 r.) i zamienił go na „pieprzmy się”. Ameryka się zmieniała, a symbolem zmian okazał się – nie, wcale nie „król” – trubadur Johnny Cash. „Król” dość szybko zamienił się w błazna i umarł na sedesie.
Na kartach swojej książki muzyk przekonuje, że nigdy nie był tak zły, jak go malowano. A malowano chętnie. Słynne jest nie tylko zdjęcie z fuckiem, ale – może nawet bardziej – fotografia przedstawiająca Casha prowadzonego przez dwóch agentów federalnych wprost do sądu w El Paso w Teksasie. Wpadł za tabletki. Przedstawiano go często jako wyjętego spod prawa, jak Billy’ego the Kida. Nawet na okładce „Autobiografii” stoi wyprostowany mierząc do czytelników z rewolweru. W dodatku jego najsłynniejsze płyty zostały nagrane w więzieniach – sam Cash w najgorszym wypadku spędził kilka razy noc w areszcie, nigdy nie trafił za kratki – w 1968 r. wystąpił przed więźniami kalifornijskiego Folsom State Prison, rok później w San Quentin. Jego największym wykroczeniem był absolutny brak zgody na jakikolwiek nadzór. Miało być tak jak chce Johnny albo w ogóle.
***
Po wielkim sukcesie, jaki przyszedł wraz z piosenkami „I Walk the Line”, „Ring of Fire” czy „Folsom Prison Blues”, nastąpił nieunikniony upadek. Ameryka znudziła się Cashem, rock and rollem i country, na parkietach królowało disco, a Johnny czuł się „niewidzialny” dla swojej wytwórni, nie potrafiącej sprzedać chodliwego niegdyś towaru. Zaczął występować w filmach – z mizernym skutkiem – i popadał w zbiorową niepamięć publiczności. Na nowo odkryli go grunge’owcy,na początku lat 90., chętnie wyśpiewujący pieśni dawnych mistrzów – Boba Dylana, Neila Younga i właśnie Johnny’ego Casha. On także nie pozostał nieczuły na nową publiczność, wciągając do swojego
repertuaru country’owe wersje m.in. „Rusty Cage” Soundgarden, „Personal Jesus” Depeche Mode czy „Hurt” Nine Inch Nails. Wrócił do łask. Przed zapomnieniem uratował go także nakręcony dwa lata po jego śmierci film „Spacer po linie” ze świetnym Joaquinem Phoenixem w roli głównej.
***
Dobrze pamiętam jak umarł Johnny Cash. Nie słuchałem wtedy jego płyt, znałem tylko najsłynniejsze piosenki, ale zapamiętałem okładkę magazynu „Rolling Stone” z czarno-białym portretem starego człowieka i podpisem „1932 – 2003”. Do dziś pamiętam tę okładkę. Dawniej nie wiedziałem dlaczego, dziś mam pewną hipotezę – w obliczu Casha dostrzec można było charakter; coś, czego współcześni muzycy unikają za wszelką cenę, byle tylko się takim paskudztwem nie zarazić. Dlatego zapamiętałem to cholerne zdjęcie i pamiętam je dziś, ponad dekadę później.