15 stycznia 2015

“Czasem odechciewa się pisać”

Warszawa będzie dziś żegnała Tadeusza Konwickiego na Powązkach Wojskowych. Wybitny pisarz i reżyser zmarł 7 stycznia w swoim mieszkaniu. Miał 88 lat. Jego biografia jest dowodem na to, że „życie” oraz „pisanie/tworzenie” nie bywają, jak chciałoby wielu artystów nowoczesnych, pasmami równoległymi i rozłącznymi. Przeciwnie. 

Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki

Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki

Niemalże każde jego dzieło było gestem politycznym: czasem, na przykład we „Władzy” (1954), efektem zaślepienia, innym razem, jak choćby w przypadku „Kompleksu polskiego” (1977) czy „Małej apokalipsy” (1979), aktem odwagi i przebudzenia. Początkowo to właśnie życie (życiowe wybory oraz zwroty jakich doświadczał) dyktowało mu opowiadane w książkach oraz filmach historie. Przykładowo, choć sam był od 1944 w 8. Brygadzie Oszmiańskiej AK (najpierw walczyły na Wileńszczyźnie z oddziałami niemieckimi, potem z radzieckimi), po wojnie i związaniu swych losów z komunistycznymi mediami (naprzód z krakowskim „Odrodzeniem”, z którym przeniósł się do Warszawy, a następnie z założonym i prowadzonym przez Jerzego Borejszę warszawskim Czytelnikiem), napisał zarówno krytyczne wobec armii podziemnej „Rojsty” (powst. 1948, wyd. 1956) jak i socrealistyczny produkcyjniak „Przy budowie” (1950). Jeśli chodzi o tę ostatnią powieść, ten wykwit pryszczatego oblicza powstał jako efekt uboczny zaangażowania artysty w budowę Nowej Huty i bezkrytyczną (do pewnego przynajmniej momentu) miłość do komunizmu. Do PZPR-u Konwicki zapisał się w 1952 roku, po latach wspominał jednak, że nie czuł się wcale aktywistą, bo już wówczas nosił wąskie spodnie i sztruksową marynarkę. Tymczasem odpowiednim przyodziewkiem dla człowieka „wiarygodnego ideologicznie” były spodnie szerokie. W 1966 roku usunięto go z partii za podpisanie listu z protestem w sprawie wyrzucenia z partii Leszka Kołakowskiego, a dekadę później jako pierwszy wydał w drugim obiegu współczesną powieść polską („Kompleks polski”). Adam Michnik uważał ją za „przekroczenie Rubikonu”. „Jeżeli dla PRL-owskiej inteligencji literatura była religią (a była) – twierdzi Piotr Bratkowski w najświeższym „Newsweeku” – to Tadeusz Konwicki był w tej religii bogiem prozy. Owszem, bogiem niepozbawionym słabości jak cała ta inteligencja, ani heroicznym ani patetycznym. I mającym do swej boskości gigantyczny dystans”. Konwicki miał to szczęście, że należał do pokolenia, które własną tożsamość rozgrywało w procesie czytania-pisania-interpretowania książek. To nie była epoka bestsellerów. To były czasy, kiedy nakład znikał z półek w parę dni po wydaniu ważnego tytułu, kiedy książki pożyczano sobie na jedną zaledwie noc, a w kolumnie drobnych ogłoszeń w „Życiu Warszawy” ukazywały się – według legendy głoszonej przez Bolesława Sulika – anonse: „Kupię »Kalendarz i klepsydrę« lub zamienię na »Ulissesa«”.

Z powyższego, skrótowego zresztą, zestawienia kilku faktów i mitów jasno wynika, że życiorys Tadeusza Konwickiego stanowi, wcale nie przesadzając, zintensyfikowaną i zrealizowaną w pojedynczej bio-grafii historię literatury polskiej w PRL-u. Podobnych zwrotów i perypetii doświadczyli Antoni Słonimski czy Jerzy Andrzejewski, ale to właśnie Konwickiego losy wydają się najbardziej symptomatyczne. Po pierwsze z racji tego, że urodzony w 1926 roku „Chytry Litwin” debiutował dopiero po wojnie, po drugie, że jako jedyny z wyżej wymienionych doczekał wolnej Polski, dzięki czemu kolejnych (ostatnich, choć wcale nie wiadomo czy ostatecznych) wyborów oraz zwrotów doświadczał już w zupełnie nowe rzeczywistości. Przeżywszy w swym życiu niejeden wzlot i upadek, niedawne awantury wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu komentował następująco: „Przecież ja, widząc te histerie, euforie patriotyczne, wiem jak to w momencie tragicznym się skończy. I życzę tym, którzy tę nic nie kosztującą histerie pobudzają, żeby ich los nie wypróbował”. Historiozofia późnego Konwickiego podszyta była nie tylko sceptycyzmem, nawet katastrofizmem, ale również determinizmem: „Tak się wydaje teraz, że wszystko uspokojone, Unia Europejska, wszystko dobrze — nie, nic nie wiemy, to jest takie miejsce w Europie, że nigdy nic nie wiadomo”.

Ponoć do życia potrzebował duchów – zwłaszcza tych z rodzinnej Wileńszczyzny. Jako reżyser filmu „Lawa” (1989) według Mickiewiczowskich „Dziadów” niewątpliwie sam próbował je wywoływać. Zrobił to przekonująco, skoro dla pisarza Pawła Huellego był współczesną inkarnacją Guślarza: „Był wielkim magiem prozy, człowiekiem, który tworzył z niesłychanym wyczuciem realności, ale zawsze był w jego twórczości jakiś element magiczny. Był alchemikiem prozy”. Arcydzielnie łączył sprzeczności, a z tych sprzeczności wydobywał zupełnie nowe jakości. Pisarz Janusz Głowiński powiedział o nim: „Konwicki to pojedynak. Tak się nazywa samotne wilki, co chodzą swoimi drogami. W książkach łączył polskość i litewskość. Sentymentalizm, rozlewność i romantyzm z ironią, autoironią i szyderstwem. Ton mickiewiczowski z Gombrowiczem”. Natomiast zdaniem jego krajanki, badaczki literatury Marii Janion, pisarstwo Konwickiego było „paradoksalne i wyjątkowo przez to bogate –  symboliczne, a zarazem parodystyczno-satyryczne”. Tymczasem autor „Wniebowstąpienia” (1967) twierdził, że miał predyspozycje do „miłej literatury”: „Gdyby nie złe okoliczności – mówił – pewnie byłbym drugim Makuszyńskim. Pisałbym zabawne, miłe, obyczajowe rzeczy. Coś takiego się stało, że papier mnie deprawuje. Papier mnie przymusza. Ze mnie coś zaczyna wyciekać, czego bym nie chciał”. Nie mnie sądzić, do czego czuł się predystynowany Konwicki i jaką dawką autoironii skropił powyższą wypowiedź, ale wydaje mi się, że jest coś na rzeczy w przytoczonej wyżej autodiagnozie. Bo jeśli rzeczywiście czuł przymus, jakąś bezwzględność ze strony medium (papieru), to tym łatwiej zrozumieć jego niechęć i brak ufności do innych mediów – w tym na przykład do własnego głosu, którego nie mógł ścierpieć, a ponoć nawet wstydził się go. Obdarzony temperamentem mistycznym pisarz przymus i zdradę ze strony mediów musiał odczuwać tym silniej, że – jak to Guślarz – sam siebie chętnie redukował i widział w roli medium. A obsadzając się w takiej funkcji, uzyskiwał wiarygodne alibi w sprawach dotyczących własnego pisania/mówienia/milczenia. Przykładowo decyzję o zaprzestaniu pisania usprawiedliwiał często brakiem odpowiednio silnego bodźca.  Uważał, że po śmierci żony zabrakło w jego życiu osoby, która byłaby w stanie nakłonić go do działania: „To może nie jest przypadek – wyznawał – że jak Danka umarła, to mi się odechciało pisać”.

Czas przyznać, że o jego monotonnej, pełnej rytuałów i wydreptanych ścieżek codzienności wiemy niewiele. To znaczy wiele wiemy o jego „szlaku”, czyli codziennych wędrówkach symptomatycznym dla inteligencji stołecznej traktem (a jest to, rzecz jasna, Trakt Królewski, którego skrajne punkt w przypadku Konwickiego stanowiły, z jednej strony, ulicę Frascati i znajdujący się nieopodal lokal gastronomiczny Czytelnik na Wiejskiej, z drugiej, Hotel Bristol na Krakowskim Przedmieściu. Ważnymi zaś punktami (i wcale już nie tak symptomatycznymi dla warszawskiej inteligencji) był Grób Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudzkiego oraz kawiarnia Bliklego na Nowym Świecie (kilka razy to właśnie tam, u zbiegu Nowego Świata i Chmielnej, natknęłam  się na niego). Jak już wspomniałam, o „szlaku” wiemy wiele (inna sprawa, że mamy całkiem pokaźną literaturę na jego temat), ale o małym mieszkaniu na tyłach Nowego Świata już niekoniecznie. A mogło mu tam być zupełnie przyjemnie. Istnieje fotografia, na której Konwicki siedzi za własnym stołem, z kotem na kolanach, otoczony prześlicznymi córkami oraz przepiękną żoną, i tak dobrotliwie się uśmiecha, że podpis pod zdjęciem brzmi: „Tadeusz Konwicki pisze tak, jakby nie ufał ludziom, ale patrzy tak, jakby ufał”. Lecz sielski obrazek, który właśnie obmalowałam, może być zmyłką, skoro pisarz Janusz Rudnicki zachował takie oto wspomnienie: „Jest Wiejska, lato jest, upał i czas: około trzynastej. Widzę go już z daleka, wygląda jak mała Apokalipsa, w taki skwar ubrany, jakby wrócił z gułagu, zimą. Podchodzę, twarz też jak mapa obozu, sterana i ziemista, oczy tylko żywe, jak ruchome reflektory na wieżyczce strażniczej. Idziemy do Czytelnika. Głos wydobywa mu się z płuc jak metaliczny szelest z silnika, kiedy łańcuch rozrządu do wymiany, więc kiedy mówi, to jakby wychodził mu z ust zardzewiały łańcuch słów. Mówi, że Praga, bo powiedziałem, że mieszkałem w Pradze, że ta Praga więc to najpiękniejsze miasto świata i że dobrze, że Polacy nie mają takiego miasta, bo zaraz zniszczyliby je jakimś powstaniem”.

Przed laty Agnieszka Osiecka stworzyła w Galerii potworów katalog czytelników poszczególnych tytułów prasowych. I tak na przykład „Czytelnik »Polityki« ma nierzadko własną teczkę w kiosku lub prenumeratę, dba o zęby i odznacza się umiarkowanym poczuciem humoru”, a z kolei czytelnik „Veta” „jest to rozebrany do rosołu mizerak, niezmiennie gotów do polemiki pod hasłem »rozbierać się czy nie rozbierać«”, gdy tymczasem „Czytelnik »New York Timesa« jest osobnikiem wyrobionym fizycznie, ponieważ gazeta dochodzi do półtora kilo żywej wagi. Czytelnik »Przekroju« jest miłym starszym panem i jedzie pociągiem. […] Czytelnik paryskiej »Kultury« zaliczał się do niedawna do gatunku gadów (»pełzająca kontrrewolucja«), natomiast czytelnik »Tygodnika Kulturalnego« jest hazardzistą: kupując gazetę, nigdy nie wie, co tam znajdzie”. A kim jest taki na przykład „czytelnik »Czerwonego Sztandaru«? Ano właśnie! „Czytelnik »Czerwonego Sztandaru« mieszka w Warszawie i nazywa się Tadeusz Konwicki”. I na tym kończę, bo odszedł ktoś wyjątkowy, niedefiniowalny, jedyny w swoim rodzaju, a przy tym wielce symptomatyczny. I to jest właściwie ta najważniejsza rzecz, którą od dłuższej chwili próbuję wyrazić.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także