3 grudnia 2012

Fantastyczny świat Lodowego Ogrodu

Rok 2005. Fabryka Słów wydaje pierwszy tom powieści „Pan Lodowego Ogrodu” autorstwa Jarosława Grzędowicza. W tym samym roku książka uhonorowana zostaje najbardziej prestiżową polską nagrodą „fantastyczną” – Nagrodą im. A. Zajdla, przyznawaną przez uczestników konwentu Polcon. Nikt jeszcze chyba nie spodziewa się, że już niebawem będzie to jedna z popularniejszych i ważniejszych pozycji w historii najnowszej polskiej fantastyki. Nikt też chyba nie spodziewa się, że średnio co dwa lata tłumy fanów z wypiekami na twarzach oczekiwać będą na kolejne tomy i zamęczać pisarza pytaniami o daty premier.

 

Historia zamknąć ma się w trzech częściach. Rozrasta się jednak na tyle, że konieczne jest dodanie tomu czwartego. Nie z powodu nadmiaru pomysłów, lecz – jak ujmuje to sam autor w jednym z wywiadów – z konieczności, podyktowanej przez przyjęty rodzaj narracji.

 

Finałowa, czwarta część ma ujrzeć światło dzienne jesienią 2011 roku. Grzędowicz, jako perfekcjonista, decyduje się jednak potrzymać czytelników w niepewności jeszcze przez pewien czas i wyeksploatować swój literacki kunszt do granic możliwości. Pisze, pisze, pisze, aż drugi zapowiadany termin – wiosna 2012 – także mija niepostrzeżenie. Na II Warszawskich Targach Książki autor, znużony powtarzanym w nieskończoność pytaniem, stawia na zajmowanym przez siebie stoliku karteczkę z wiele mówiącym hasłem: „Jeszcze piszę. Prawdopodobnie jesienią”.

 

Przepowiednia, ku ogromnej radości setek, jeśli nie tysięcy czytelników, ziściła się. 30 listopada na księgarnianych półkach pojawia się długo oczekiwany czwarty tom opowieści, która zawładnęła wyobraźnią polskich miłośników fantastyki.

 

„Prawda jest taka, że wypluły go gwiazdy”

 

2005 rok przynosi więc początek historii Vuko Drakkainena – siarczyście przeklinającego po fińsku i doskonale wyszkolonego najemnika, podrasowanego dodatkowo przez wielofunkcyjny wszczep-system o wdzięcznej nazwie Cyfral (pasożytniczy anioł-stróż, jak pieszczotliwie nazywa go Vuko). Misja Drakkainena jest całkowicie tajna. Bohater zostaje wysłany na planetę, na której odkryto pierwszą antropoidalną cywilizację. Coś jednak poszło nie tak i Vuko musi posprzątać bałagan, który pozostawiła poprzednia ekspedycja.

 

Nikt nie spodziewa się rutynowych działań. Nikt jednak tym bardziej nie spodziewa się… magii.

 

Naczelna zasada ekspedycji brzmi: „nie ingerować w lokalną kulturę, nie dać miejscowym poznać, że nie są sami w kosmosie”. Samo przybycie badaczy okazuje się jednak pogwałceniem jakichkolwiek zasad i zaburzeniem równowagi. Magia, którą przesycona jest planeta Midgaard, oddziałuje również na przybyszów z Ziemi. Miesza im w głowach. Ci, którzy mieli badać i nie ingerować, stają się Pieśniarzami – potężnymi magami, kreującymi rzeczywistość na wzór swoich chorych fantazji. Kształtują materię według własnych upodobań, tworząc najbardziej wynaturzone, najbardziej fascynujące, a zarazem przerażające dzieła, jakie tylko jest w stanie zwizualizować ludzka psychika (przyprawiające o dreszcze wizje z obrazów Boscha to dopiero początek). Rzeczywistość całkowicie im się poddaje. Stają się niemal bogami – wszechmogącymi przywódcami, którzy budują dla swoich poddanych nowy świat na sobie tylko znanych zasadach. A władza uderza do głowy…

 

Drakkainen zmuszony jest nie tylko do odnalezienia członków poprzedniej ekspedycji, ale również do przywrócenia w świecie względnej równowagi. Jego losy – jako tego, który spadł z gwiazd – zostają dodatkowo splecione z losami młodego księcia Tygrysiego Tronu. Księcia, który potrzebuje pomocy w walce z wyznawcami Podziemnej Matki, terroryzującymi cesarstwo i niszczącymi wszystkich, którzy nie chcą podporządkować się jedynej słusznej religii.

 

Równowagę przywrócić może tylko wojna. Wojna bogów. Misja ratunkowa zmienia się zatem w wyprawę wojenną. Do tego Vuko szkolony nie był.

 

Wielki finał

Na wielki finał przyszło czekać trzy lata. Trzy lata spekulacji, wątpliwości, nerwowego obgryzania paznokci przy każdym wejściu do księgarni lub na stronę internetową wydawcy. Trzy lata, które pozwoliły Jarosławowi Grzędowiczowi na stworzenie wyważonego i przemyślanego zakończenia historii (nie cyklu, bo jak podkreśla sam autor, „Pan Lodowego Ogrodu” to całość, spójna opowieść, nie seria, którą można ciągnąć w nieskończoność).

 

Czy Vuko stanie się bohaterem, czy też kozłem ofiarnym? Czy powstrzyma szaleństwo zrodzone z żądzy absolutnej władzy? Czy pogrzebie Lodowy Ogród, by całkowicie zatrzeć ślady obecności członków ziemskiej ekspedycji na planecie Midgaard? Jaką rolę odegra książę Tygrysiego Tronu? Wreszcie – czy istnieje jakakolwiek szansa na przywrócenie równowagi, a kryteria powodzenia misji można określić całkowicie jednoznacznie? Czwarty tom przynosi odpowiedzi na wszystkie te pytania. Z wiadomych przyczyn – odpowiedzi tych nie zdradzę.

 

Zdradzę jedynie, że czytelnika czeka dalszy ciąg podróży po wytworach na wpół obłąkanej wyobraźni Pieśniarzy. Tym razem wytwory te użyte zostaną jednak zarówno w walce partyzanckiej, szpiegowskich wyprawach, jak i w wielkiej, otwartej i jak najbardziej ostatecznej bitwie o wszystko. W bitwie, w której należy ostrożnie dobierać sojuszników. Zaawansowana technologia stanie tu ramię w ramię z magią, a obsesje nie muszą okazać się słabościami.

 

Wiedźmin czy science fiction?

 

W czym tkwi tajemnica niezwykłej popularności „Pana Lodowego Ogrodu”? Czyżby kluczem do sukcesu był bohater o ciętym języku i skłonności do przeklinania? (Swoją drogą – fińskie przekleństwa brzmią naprawdę uroczo). Bohater, który przypomina odrobinę Wiedźmina – mężczyznę gwałtownego, obdarzonego ponadludzkimi możliwościami, szorstkiego w obyciu, a jednocześnie sumiennie wykonującego swoje obowiązki, lojalnego wobec towarzyszy i… przyciągającego uwagę kobiet.

 

Jeśli nie postać Vuko, to może inteligentna kreacja świata przedstawionego? Akcja „Pana Lodowego Ogrodu” toczy się w świecie, który przywodzi na myśl realia znane z innych powieści fantastycznych. Jest to rzeczywistość, wykreowana na wzór świata średniowiecznego, odarta z jakichkolwiek znamion nowoczesności (wystarczy wspomnieć o fakcie, że na Midgaardzie nie działa żadna elektronika) i wzbogacona o pierwiastki magiczne. Zaobserwować można jednak w tym przypadku swoiste odwrócenie porządków. O ile w tradycyjnej powieści fantastycznej to, co wykracza poza racjonalne normy, najczęściej wdziera się mniej lub bardziej gwałtownie do „normalnego” świata ziemskiego, o tyle tutaj to, co ziemskie, jest jednocześnie tym, co wprowadza pierwiastek niesamowitości.

 

Interesujące jest również zespolenie elementu fantastycznego i racjonalnego. To, co fantastyczne, zostaje bowiem oddzielone od znanego i oswojonego świata przy pomocy konwencji podróży międzyplanetarnej. Jednocześnie wyprawa ta nie jest kalką schematu znanego z powieści science fiction. Podróż międzyplanetarna nie jest kołem zamachowym akcji ani jej najważniejszym elementem. Jest raczej uzasadnieniem odmienności opisywanych realiów od znanego nam świata. Zakorzenia Midgaard w dostępnej rzeczywistości – nie chcę powiedzieć, że uprawdopodobnia opisywane wydarzenia, raczej odziera je z poczucia całkowitego wyobcowania, oderwania od znanych norm (również moralnych!). Midgaard to nie jedynie fantastyczna abstrakcja czy wymysł – sam autor określa wykreowany świat jako „pararealistyczny” – to soczewka, która zmienia sposób percepcji. Obiektem tego postrzegania pozostają jednak dostępne nam empirycznie mechanizmy zachowań.

 

Grzędowicz udowadnia, że fantastyka może wznieść się ponad fabularne schematy. Co więcej – jest w stanie wznieść się i nie upaść z hukiem w miarę rozwijania historii w kolejnych tomach. Jedynym hukiem, który towarzyszyć może czwartej części „Pana Lodowego Ogrodu”, jest bowiem dźwięk otwieranego szampana.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także