16 kwietnia 2014

Fantastyka daje pole do popisu

Marta Kisiel, wbrew swoim własnym obawom, nie okazała się autorką jednej powieści, co więcej – ma w planach aż siedem kolejnych. Książka „Nomen omen” postawiła wysoko poprzeczkę. W rozmowie z Katarzyną Szczepaniak pisarka zdradza, dlaczego tworzy właśnie fantastykę, co myśli o romantyzmie i bohaterach o nietypowych imionach.

 

Kisiel_Marta_c_MartaKisielPani ścieżka życiowa splotła się z filologią polską – czy to właśnie studia i obcowanie z literaturą sprawiły, że zaczęła Pani pisać? Czy też wszystko zaczęło się wcześniej?

Zaczęłam pisać dużo, dużo wcześniej, niż pomyślałam o jakichkolwiek studiach, bo już w szkole podstawowej, bodajże w czwartej czy piątej klasie. Zarówno samo dzieło, jak i nośnik pamiętam do dziś. Dostałam raz zeszyt inny niż wszystkie, w twardej, białej, lakierowanej oprawie w Kaczory Donaldy. W tamtych czasach podobne cuda trochę kosztowały i na co dzień mogłam sobie do nich co najwyżej tęsknie powzdychać. Nie był to więc kolejny zeszyt do zmarnowania na pierwszy lepszy szkolny przedmiot, tylko przeznaczony, by nie rzec – predestynowany – do celów wyższych. Zapełniłam go własną wersją „Wesołych przygód Robin Hooda”, którymi się wtedy zaczytywałam. Kolejne zeszyty nie były już tak niezwykłe, za to gęsto zapisane, a ostatnie z nich pochodzą z czasów licealnych. Niestety — albo na szczęście — atrament dawno zdążył wyblaknąć i z tamtych historii pozostały jedynie mgliste wspomnienia. Na polonistykę poszłam zaś z myślą nie tyle o pisaniu książek własnych, ile o czytaniu, a później też redagowaniu cudzych. Kiedy w końcu zabrałam się do tworzenia, okazało się, że przy okazji tych studiów nasiąkłam tym i owym, co teraz bardzo chętnie wykorzystuję.

 

Przyznaje się Pani do fascynacji romantyzmem. Pewne echa tego zainteresowania słychać w „Nomen omen” – dlaczego więc fantastyka, a nie na przykład powieść obyczajowa zakorzeniona w realiach XIX wieku? Co takiego ma w sobie fantastyka, czego nie mają inne powieściowe gatunki?

Jeśli wziąć pod uwagę, że to właśnie romantyzm sięgnął pełną garścią do podań ludowych, zaczerpnął z nich fantastykę i grozę, po czym na szeroką skalę wprowadził je do literatury wysokiej jako pełnoprawną stylistykę i zestaw motywów, to połączenie akurat tych dwóch zamiłowań już tak nie dziwi. Natomiast o ile literatura i życie codzienne w XIX wieku interesują mnie żywo, o tyle powieść obyczajowa nieco mniej — przynajmniej jako autora, bo jako czytelnik tym gatunkiem nie pogardzę. Fantastyka daje szersze pole do popisu, znacznie więcej swobody. Pozwala połączyć to, czego z pozoru połączyć się nie da, puścić wodze wyobraźni, wyrazić to, co teoretycznie niewyrażalne, i wcielić w życie nawet najbardziej pokręcone pomysły, przy okazji czerpiąc garściami z wielu innych gatunków czy konwencji — z powieści historycznej, łotrzykowskiej, gotyckiej, z kryminału, z romansu, do wyboru, do koloru. Przede wszystkim jednak to mi właśnie w duszy gra. Te duby smalone, czucie i wiara, a nie szkiełko i oko. I to dlatego w mojej głowie, zamiast statecznych panien w tiurniurach, rodzą się utopce i upiory. Też mogą być w tiurniurach, czemu nie?

 

Kisiel_Nomen_omenJak zainteresowania romantyzmem wpłynęły na fabułę „Nomen omen”? Do jakich innych inspiracji się Pani przyzna (wyczuwam pewne wpływy pisarstwa Terry’ego Pratchetta i Jakuba Ćwieka z naszego rodzimego podwórka)?

Akurat romantyzm nie miał tu zbyt wiele do powiedzenia, przynajmniej nie na samym początku. Bo na początku była moja druga pasja, czyli tanatologia. Uwielbiam cmentarze, uwielbiam się po nich wałęsać, czytać o nich, dowiadywać się mnóstwa dziwnych rzeczy na temat tej nietypowej przestrzeni, jej historii, a także postrzegania samej śmierci i zmarłych na przestrzeni epok i kultur. „Nomen omen” wzięło się nie z romantyzmu, tylko z tej właśnie pasji — kiedyś, ładnych parę lat temu, pomyślałam sobie, że chciałabym napisać opowiadanie, w którym bohater przejeżdżałby tramwajem obok cmentarza żydowskiego przy ulicy Ślężnej. Moim zdaniem to jedno z najpiękniejszych i najbardziej niesamowitych miejsc w całym Wrocławiu. Chciałam osadzić akcję w okolicach, które lubię i znam, odkryć je przed innymi czytelnikami. Zaczęłam czytać, szukać informacji i inspiracji — i odkryłam to, co w „Nomen omen” odkrywają moi bohaterowie. Przecież nie mogłam tego nie wykorzystać! I tym sposobem, idąc tropem pasji tanatologicznej, nagle dotarłam do miejsca, w którym wtrąciła się pasja romantyczna, podsuwając właściwy zestaw skojarzeń i cytatów.

 

Co do wpływów Pratchetta, nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Owszem, bardzo go lubię i chętnie wracam do wybranych tomów, grywam też regularnie w planszówki oparte na cyklu o Świecie Dysku, ale zaczytywałam się nim raczej w czasach, kiedy pisałam „Dożywocie”, więc osobiście prędzej szukałabym tam. Chociaż kto wie, może i w „Nomen omen” coś by się znalazło, coś, z czego nie zdaję sobie sprawy? Natomiast z Jakubem Ćwiekiem sprawa jest prosta — z całej jego twórczości znam tylko jedno opowiadanie, w dodatku niecałe. Do lektury skusił mnie cytat z piosenki, którą uwielbiam, czyli „Gravedigger” Dave Matthews Band. Skusił, jak się okazało, nadaremnie, bo to zupełnie nie moja bajka.

 

A jakie książki pochłania Pani dla przyjemności – fantastyka czy jednak dzieła wieszczów polskiego romantyzmu?

W zasadzie odkąd skończyłam studia, czytam wyłącznie dla przyjemności, więc wszystko, po co sięgam, automatycznie podpada pod tę kategorię. I fantastyka, i ulubione dzieła romantyków, i klasyka, ale też opracowania naukowe i popularnonaukowe z rozmaitych dziedzin, ostatnio też kryminały, powieści młodzieżowe i całe mnóstwo innych, często przedziwnych książek. Dla mnie to podstawowa forma rozrywki. Nawet czytanie w ramach researchu do kolejnych powieści uważam za czytanie dla przyjemności – w końcu ta moja twórczość wyrasta z moich osobistych zainteresowań i fascynacji, więc chyba trudno, żebym się przy tym szczególnie męczyła.

 

Skąd pomysł na stworzenie swego rodzaju antybohaterki? Salomea Przygoda nie jest postacią szablonową…

Salka nie jest antybohaterką. Ale bohaterką też nie, jeśli rozumieć bohaterkę jako kogoś, kto odznacza się męstwem czy niezwykłymi czynami. Salka nie jest ani specjalnie mądra, ani głupia, ani specjalnie urodziwa, ani brzydka, ani wybitnie utalentowana. Nie wyrywa facetów na pęczki, nie romansuje z upiornie przystojnymi demonami, nie matkuje smokom ani choćby jaszczurkom, nie potrafi zabić przeciwnika samym spojrzeniem albo paczką mrożonego groszku. Co najwyżej uszkodzi go przypadkiem, potykając się z przejęcia o własne nogi.

W zasadzie gdyby nie wzrost i nietypowe imię, Salka niczym szczególnym by się nie wyróżniała. No, może jeszcze stężeniem pecha przypadającym na kilogram jej ciała, bo rzeczywiście nieco przekracza ogólnie przyjętą normę. Ale tacy właśnie bohaterowie są mi najbliżsi — zwyczajni, trochę sympatyczni, trochę nie, wyposażeni w zestaw zwykłych ludzkich wad i zalet, słabości i marzeń, a przy okazji uwikłani w nieco bardziej niecodzienne wydarzenia. Normalni ludzie w nie do końca normalnych okolicznościach.

 

Co było dla Pani największą przeszkodą w pisaniu powieści, a co sprawiało największą radość? Bo nie uwierzę, że powstawaniu tak przyjemnej w odbiorze i pełnej humoru historii nie towarzyszyła pewna dawka radości.

Największą przeszkodą tradycyjnie byłam ja sama. Wracałam do pisania po długiej przerwie, nie do końca przekonana, czy przypadkiem nie jestem mimo wszystko autorką jednej książki, czy uda mi się wymyślić zupełnie nową historię z zupełnie nowymi bohaterami, a nie tylko kopię. Na dodatek na głowie miałam małe dziecko i pracę zawodową wysysającą inwencję hektolitrami. Brakowało mi też czasu – na początku pisałam wyłącznie późnymi wieczorami, trzy razy w tygodniu po dwie, trzy godziny. Potem mąż przybył ze wsparciem i przejął dziecko na całe weekendy, żebym nie zasypiała nad klawiaturą. Dzięki temu w pewnym momencie właściwe trybiki poszły w ruch i powieść wciągnęła mnie na amen. Pod koniec potrafiłam machnąć ręką na zlecenie i, przykładowo, przez cały poniedziałek pisać dalej, byle tylko skończyć rozdział, który miałam już na końcu wyobraźni. I to była moja największa radość — to uczucie, że ani chybi pęknę, jeśli zaraz nie napiszę kolejnego zdania, akapitu, rozdziału. A potem, rzecz jasna, zakończenia. Zaczęło się więc od potężnej dawki nerwów i frustracji, a skończyło na euforii i bezustannym swędzeniu w palcach i pod czaszką.

 

To pytanie musi paść na koniec – co dalej i kiedy można się tego spodziewać?

Jak ostatnio podliczyłam, mam już do napisania łącznie siedem książek. Chociaż, znając mnie, do końca roku tych pomysłów może się uzbierać na kolejne trzy czy cztery. Niestety, znacznie szybciej wymyślam, niż piszę… Obecnie pracuję nad tak zwanym „Zombie Greyem”, w planach mam zaś drugą — i zdecydowanie ostatnią! — część „Dożywocia”, a także powieść pod roboczym tytułem „Mickiewicz: Pogromca upiorów”. To tak a propos wcielania w życie pokręconych pomysłów…

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także