Felieton
Barańczak na sztandary!
Zmarł rok temu. Dużo się o nim wtedy mówiło i pisało. Przez jakiś czas jeszcze na nas spoglądał z pierwszych stron dzienników i kwartalników. W audycjach radiowych i na spotkaniach publicznych czytano jego poezje. Krakowska Manggha z trudem zmieściła wszystkich, którzy chcieli posłuchać jego wierszy i wspomnień o nim. Wspominano go na wiele sposobów, kładziono akcenty na różne obszary jego aktywności. Był wielkim poetą, genialnym tłumaczem, a kiedy było to konieczne był również działaczem – nie bójmy się tego słowa – politycznym. Był autorytetem estetycznym, intelektualnym i moralnym. Był… Jest.
Barańczak poeta, Barańczak tłumacz, Barańczak opozycjonista… Można by napisać trzy sążniste teksty na temat tych trzech Barańczaków, można by go na trzy sposoby wysławiać, przyznawać mu trzy Ordery Orła Białego. A przecież wszystkie dziedziny jego aktywności jakoś się przenikają, przecież to wszystko wynika z jednego źródła, wyrasta z jednego pnia. Szukam tego wspólnego korzenia – przeczuwam go, choć nie potrafię go nazwać. Co kazało człowiekowi o skłonnościach introwertycznych, angażować się w życie społeczne? Dlaczego, dysponując gigantycznym talentem własnym, przez dziesięciolecia służył głównie dokonaniom talentów cudzych, jako krytyk, wykładowca i przede wszystkim tłumacz. Co sprawiło, że człowiek o umyśle precyzyjnym jak szwajcarski zegarek chwycił się dziedziny tak skrajnie niewymiernej i subiektywnej jak poezja? Jakim sposobem osiągnął w niej tak znakomite rezultaty?
Myślę o wszystkich tych sprzecznościach, które na jakimś głębszym poziomie tworzą niepodzielną, niepowtarzalną całość. Barańczak jest pewnie jedynym poetą polskim tak doskonale godzącym przeciwieństwa. Nie znam innego poety – mówiąc w uproszczeniu – lingwistycznego, w którego wierszach byłaby taka dawka liryzmu. Który inny poeta potrafi tak silnie wzruszać i pobudzać, tworząc kalambury i szarady? I odwrotnie – który poeta, pisząc o sprawach najbardziej osobistych, nieustannie dba o precyzję formalną?
Nie znam też innego poety – raz jeszcze w uproszczeniu – politycznego, którego wiersze (nawet te najbardziej zdawałoby się doraźne czy wręcz interwencyjne) byłyby tak głęboko uniwersalne, tak silnie zakorzenione w metafizyce. I odwrotnie – który poeta metafizyczny tworzy wiersze tak silnie osadzone w konkrecie i w codzienności – tak mało z pozoru poetyckiej.
Barańczak był i jest. Barańczak wraca. Bez niego nie do pomyślenia byłaby znaczna część współczesnej polskiej poezji. Bez niego nieskończenie uboższe byłoby polskie życie teatralne. Na nim (lub w kontrze do niego) stoi znaczna część polskiej translatoryki: w wydanym niedawno znakomitym tomie Przejęzyczenie – zbiorze rozmów Zofii Zaleskiej z tłumaczami – to właśnie Barańczak jest obok Boya głównym punktem odniesienia.
Do mnie Barańczak wraca ostatnio również i w innej płaszczyźnie. Oglądam demontaż demokratycznego państwa polskiego i myślę sobie, że nie mam najmniejszej ochoty porzucać skrytego szlifowania swoich borgesowsko-nabokowowskich szkiełek na rzecz skandowania na ulicy mało porywających literacko haseł. Ale równocześnie myślę też, że Barańczak kilkadziesiąt lat temu też nie miał na to najmniejszej ochoty, a jednak rzucił się w wir działalności obywatelskiej, a jego poezja nie straciła przy tym nic ze swej wartości artystycznej ani z uniwersalizmu.
Czytam na nowo wiersze Barańczaka z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tym razem wydobywam z nich komponent doraźny raczej niż metafizyczny. Bo na tym między innymi polega ponadczasowość wierszy ze „Sztucznego oddychania” czy z cyklu „Określona epoka”, że ta „określoność” od czasu do czasu powraca, że te wiersze co jakiś czas odzyskują swoją aktualność – i póki ludzkość będzie istnieć, co jakiś czas – niestety – będą ją odzyskiwać.
Myślę, że Barańczak może mieć teraz do odegrania mniej więcej taką samą rolę, jaka w 1968 przypadła Mickiewiczowi. Nie poniesie już żadnego sztandaru, ale sam może się stać sztandarem. Patrzę na panów posłów butnie i bezrefleksyjnie niszczących moje państwo (zbudowane zresztą w dużej mierze przez ludzi z pokolenia Barańczaka), patrzę na tych mężczyzn „tak potężnych”, „z twardą ręką, zdatną do walenia w pulpit mównicy” – i za Barańczakiem powtarzam sobie, że to właśnie „oni najbardziej się boją”.
Stanisław Barańczak, fot. Elżbieta Lempp