Felieton
Cappellacci alla Bassani
„Ferrara leży między Wenecją i Florencją. Tylko nieliczni z podróżnych, którzy przemierzają tę drogę, zatrzymują się tu na dzień lub dwa”, pisał Paweł Muratow w „Obrazach Włoch”. Podobnie jest z pisarstwem związanego z Ferrarą Giorgio Bassaniego – on też leży między większymi i bardziej znanymi postaciami, i też pewnie nieliczni przemierzający dwudziestowieczną literaturę włoską przystaną przy nim na tydzień lub dwa.
Trudno wyliczyć wszystkie związki Bassaniego z Ferrarą. Mieszkał tutaj, uczył się, pracował, tutaj jest pochowany. Przede wszystkim jednak to właśnie w Ferrarze rozgrywa się akcja jego najważniejszych książek – w tym wszystkich trzech znanych po polsku: „Ogrodu rodziny Finzi-Continich”, „Złotych okularów” oraz wydanego właśnie zbioru znakomitych opowiadań „Między murami”. Podobno istnieją też jakieś nieferraryjskie książki Bassaniego – prawdę mówiąc, są mi one potrzebne do szczęścia mniej więcej tak samo jak nienowojorskie filmy Woody’ego Allena.
Zwiedzając obce miasta, natrafia się niekiedy na wmurowane w fasady domów tabliczki w typie „Tu mieszkał Goethe”. Niemal zawsze odruchowo myślę wówczas: „I co z tego?”. Z Bassanim jest inaczej. Z tego, że mieszkał w Ferrarze, że ją przemierzał i analizował, że był jej kronikarzem i diagnostą – z tego w jego pisarstwie wynika mniej więcej wszystko. Dla tego na tabliczkę z napisem „Tu mieszkał Bassani” patrzyłem jednak ze sporym wzruszeniem. Taką tabliczkę można by zresztą postawić przy każdej ferraryjskiej uliczce. Ferrara jest z Bassanim mocniej związana niż Dublin z Joycem, Wiedeń z Bernhardem czy Zakopane z Witkacym. Słyszymy Bassani – myślimy Ferrara. Słyszymy Ferrara – myślimy Bassani. Po powrocie z Ferrary od przyjaciela dostałem przewodnik po Ferrarze śladami Bassaniego. Czytam z zainteresowaniem, ślęcząc nad turystyczną mapką. Podziwiam wykonaną przez autora robotę – ale, prawdę mówiąc, nie bardzo mi ten przewodnik potrzebny. Ostatecznie każda książka Bassaniego – zwłaszcza „Między murami” – jest takim przewodnikiem.
„Ogród rodziny Finzi-Continich” – głównie za sprawą filmu – pozostanie pewnie najbardziej znaną książką Bassaniego. Ja mam jednak wrażenie, że najmocniejszy jest ferraryjski pisarz w formach krótkich, czy raczej średnich. Wydane kilka lat temu „Złote okulary” są bezsprzecznie arcydziełem. (Wobec „Ogrodu…” wahałbym się z użyciem tego słowa). Z zamieszczonych w „Między murami” pięciu opowiadań trzy są znakomite.
Inaczej niż u wielkich mistrzów opowiadań nie można u Bassaniego chwalić zwięzłości, fotograficznej dokładności czy umiejętności gry szczegółem. Historie Bassaniego to nie są precyzyjnie zatemperowane opowiadania w stylu anglosaskim, iberoamerykańskim czy rosyjskim. To są utwory średniego kalibru – niekiedy wydawałoby się rozwlekłe, zwykle operujące w dwóch przestrzeniach czasowych, nie mieszczące się w pojedynczym kadrze opowiadania, ale równocześnie bez ambicji wypełnienia całej filmowej taśmy porządnej powieści. Moim zdaniem to są znakomite utwory między innymi za sprawą swojego rozmiaru, a zarazem swojego zakresu tematycznego. To nie są tylko migawki, ale to nie są też sagi. To jest próba opowiedzenia pewnej historii – często po latach – oświetlenia jej z więcej niż jednej strony, ale też nie ze wszystkich możliwych. Bassani uchyla drzwi, ale nie do końca, a potem je zamyka – ale też nie do końca. W ogóle Bassani jest mistrzem niedopowiedzenia, rozmycia, uniku. Jest przy tym od wielu innych mistrzów niedopowiedzeń znacznie dyskretniejszy, jakby mniej konsekwentny. Jego niedopowiedzenia też są w jakimś sensie niedopowiedziane.
Czytam z zachwytem „Między murami” – i myślę sobie, że to jest pisarstwo nie całkiem skromne, ale zarazem o powściągniętych ambicjach. To jest pisarstwo skrojone na ludzką miarę. Wspominam odwiedzoną przelotnie Ferrarę – i myślę, że jest z nią tak samo. To jest miasto skrojone na ludzką miarę, trochę tak jak mój Kraków (oba zresztą otoczone murami zamienionymi w park). Ludzka miara jest zaś moim zdaniem średnia.
Myślę o tym wszystkim, wyciągając z wody dyniowe cappellacci – lokalny, ferraryjski przysmak, który próbuję teraz gotować samodzielnie. Cappellacci to są takie małe (raczej średnie) pierożki. Nadziewa się je farszem dyniowym, który jest urzekający w średnich ilościach, ale którego nie dałoby się jeść na kilogramy. Danie jest czasochłonne, ale raczej nie może się nie udać.
Trzeba zacząć od farszu. Niewielką dynię obiera się, kroi w kostkę, podlewa oliwą po czym piecze w piekarniku (180 stopni, jakieś pół godziny). Upieczoną dynię rozgniatamy widelcem, dodajemy trochę startego parmezanu, solimy, pieprzymy i dosypujemy gałkę muszkatołową (dużo, ale nie za dużo). Mieszamy, odstawiamy.
Ciasto robi się wedle proporcji: 100 gram mąki na jedno jajko. To jest porcja na jedną dość powściągliwą osobę. Zagniata się to, odkłada do lodówki na dwadzieścia minut, potem wałkuje i tnie w kwadraty (średniej wielkości oczywiście – bok 5-6 centymetrów). Ładujemy do środka farsz, zamykamy w trójkąt równoramienny, a następnie zlepiamy ze sobą dwa wierzchołki, aby powstały kardynalskie kapelusze. Wrzucamy do gotującej się osolonej wody, w której powinno pływać też parę kropel oliwy. W międzyczasie w osobnym garnuszku roztapiamy masło i dodajemy do niej sporo świeżo pociętej szałwii. Tym masłem polejemy sobie gotowe cappellacci.
Czekamy aż same z siebie wypłyną na powierzchnie, a potem dajemy im jeszcze jakieś pięć minut. Przez te pięć minut czytamy sobie stroniczkę z Bassaniego. Można gotować w partiach, wtedy cappellacci się nie posklejają, a my będziemy mieli do dyspozycji więcej takich pięciominutówek.