Felieton
Marsz entów
Czytając doniesienia o „marszu entów”, który przeszedł przez Warszawę 17 stycznia w ramach protestu przeciw wycince Puszczy Białowieskiej, ucieszyłem się potrójnie. Po pierwsze, że ktoś protestuje przeciwko temu barbarzyństwu. Po drugie, że ktoś publicznie przywołuje Tolkiena. Po trzecie – i najważniejsze – że ktoś przywołuje Tolkiena w ramach protestu. Przy okazji przyszło mi do głowy proste wyjaśnienie fenomenu, nad którym wszyscy się w ostatnich tygodniach zastanawiają. Dlaczego ludzie młodzi (ci naprawdę młodzi) nie uczestniczą masowo w protestach przeciwko niszczeniu demokracji? Otóż dlatego, że nie czytali Tolkiena (owszem, oglądali film – ale książki raczej nie czytali), podczas gdy w moim pokoleniu (30 duży plus) czytali go jeszcze mniej więcej wszyscy – nawet ci, którzy poza tym raczej już niewiele czytali.
O Tolkienie chciałem napisać od dawna – w dowolnym miejscu, pod dowolnym pretekstem. Niestety nie szykuje się żadna okrągła rocznica (ani urodzin, ani śmierci), żadne zaprzyjaźnione czasopismo nie szykuje numeru tolkienowskiego. Z nieba mi pan spada, panie ministrze środowiska!
Gdyby ktoś poprosił mnie o zrobienie listy stu najlepszych książek wszechczasów (faktycznie, raz mnie o to poproszono – z pełnym przekonaniem wypisałem jedenaście pozycji, a potem zacząłem marudzić), to raczej nie znalazłby się tam Władca Pierścieni. Mam poważne wątpliwości, czy to jest arcydzieło. I chodzi tu nie tylko o tematykę – chociaż zgadzam się raczej z poglądem, że literatura nierealistyczna wyjątkowo rzadko bywa wybitna. Problem z Tolkienem jest bardziej rozległy. Potknięcia stylistyczne, powtórki, niekonsekwencje, niespójny plan całości, który wyraźnie się rozmywa i jest w czasie pisania znacznie modyfikowany… (Na marginesie: wszystkie te zarzuty można postawić choćby i Proustowi). To wszystko jest jednak wybaczalne wobec urzekającego rozmachu całości. A jakie są elementy niewybaczalne? Te same co w wypadku kilku innych urzekających rozmachem instytucji. Nie ma poczucia humoru i kobiet.
Do mojej jedenastki najlepszych książek Tolkien się więc nie mieści (a i do setki też raczej nie), ale sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby przeformułować pytanie. Nie – jakie są moim zdaniem najlepsze książki wszechczasów, ale jakie książki czytałem najwięcej razy (a w domyśle – jakie miały na mnie największy wpływ)? Tutaj Tolkien jest nie do pobicia. Ile jeszcze razy musiałbym przeczytać Doktora Faustusa albo Blady ogień, aby chociaż zbliżyć się do wyniku, który nabiłem sobie, czytając w dzieciństwie i młodości Władcę pierścieni?
Ile razy właściwie czytałem tę książkę? Pierwszy raz czytali mi ją na głos rodzice (chyba nawet więcej niż raz). Samodzielnie – w dzieciństwie – wiele razy. W młodości też – niby nie na poważnie, niby raczej nostalgicznie (nostalgia nastolatka!), ale jednak. Później jeszcze kilka razy pod dowolnym pretekstem. Nowe tłumaczenie! Nowe wydanie – prezent. Po angielsku (ćwiczyć język). Znów po angielsku (bo poprzednim razem to ja jeszcze słabo angielski znałem). Przed filmem (żeby sobie przypomnieć). Po filmie (dla porównania). A pokoleniu trzydzieści z dużym plusem powoli szykuje się kolejny pretekst do czytania. Nie dla siebie przecież… Na głos – dziecku. Dla dziecka!
Myślę więc, że Władca pierścieni to jest jednak najważniejsza lektura formacyjna dla mnie i wielu moich rówieśników – i wielka szkoda, że nie jest już tak ważna dla ludzi kilkanaście lat od nas młodszych. Film (znakomity zresztą) prawdopodobnie w ostatecznym rozrachunku raczej zabrał książce czytelników, niż dołożył nowych. A jaka jest różnica między książką a filmem, jeśli chodzi o podstawową wymowę, a zatem formacyjne oddziaływanie? Zarówno książka, jak i film teoretycznie mówią o tym, że dobro zwycięży zło, ale w filmie zajmuje to kilka godzin (najwyżej kilkanaście, jeśli się obejrzy wszystkie trzy części w wersji reżyserskiej), a w książce co najmniej kilka tygodni (a jeśli czyta – lub słucha – kilkulatek, to może i kilka miesięcy). Wymowa książki, czytanej cierpliwie strona po stronie, jest jednak zupełnie inna niż wymowa filmu. W filmie dobro zwycięży zło, nawet jeśli się zdrzemniemy albo wyjdziemy po popcorn. W książce ewentualne zwycięstwo dobra uzależnione jest od osobistego, mozolnego przewracania kolejnych stron.
Władca pierścieni na papierze – zwłaszcza jeśli uzupełniony Silmarillionem – przekonuje, że dobro niekiedy zwycięża zło, ale wcale nie zawsze, niekoniecznie i nie na zawsze: że operacja zwyciężania zła wymaga trudu, znoju, wychodzenia z zacisznej norki, a zwłaszcza regularnego powtarzania.
A jak to było u Tolkiena z tymi entami? Saruman wycinał drzewa w lesie Fangorn, licząc na to, że ospałych entów to nie wzburzy. I faktycznie, zajęło to trochę czasu, narady ciągnęły się w nieskończoność – i zdaje się, że znany wichrzyciel Gandalf też musiał umoczyć w tym swoje czarodziejskie palce – ale ostatecznie jednak enty ruszyły na Sarumana. Tym samym pomogły hobbitom (które wolą siedzieć przy kominku), krasnoludom (które wolą pomnażać swoje skarby), elfom (które ogólnie są ponad to) i ludziom (których równie wielu jest po jednej, jak i po drugiej stronie) na pewien czas odkopnąć zło i znów przez kilka lat móc przechadzać się po lesie, siedzieć przy kominku, pomnażać skarby i być ponad to.