Felieton
Niepokonany
Przeczytałem Hemingwaya za jednym zamachem, niemal w całości. Te bardziej znane książki na nowo po wielu latach, te mniej znane po raz pierwszy. Jako bardzo młody człowiek i bardzo początkujący pisarz szczerze Hemingwaya nie znosiłem – i dziś widzę, że miałem sporo racji, ale jednak nie całą rację.
Po pierwsze, książki mniej znane są najzupełniej słusznie mniej znane. Niektóre z nich czyta się ze zwykłym zażenowaniem. „Wyspy na Golfsztromie” – ciężka, potwornie nudna sklejka ogranych motywów, rzecz na granicy autoparodii. „Za rzekę, w cień drzew” – łzawe wynurzenia starca, w którym kochają się włoskie nastolatki. „Zielone wzgórza Afryki” – kronika mordowania wszelkich możliwych gatunków afrykańskiej fauny, pracowite wybijanie lwów, zebr, nosorożców. W tym ostatnim dziele urzeka też tak zwana „problematyka utworu”. Główny konflikt wynika tam z faktu, że kolega Ernesta ustrzelił większego zwierza niż Ernest. Niepocieszenie Ernesta narasta. Bójka wisi w powietrzu. Sytuację łagodzi kolega napomnieniem: „Zachowujmy się jak biali ludzie!”. Dosłownie.
Pod względem moralnym Ernest nie jest najmocniejszy nawet w swoich najlepszych książkach. Wszędzie ten sam kolonializm (czy wręcz rasizm), wszędzie mordowanie wszystkiego, co się rusza (obojętne – biega, pływa czy fruwa), wszędzie wreszcie obrzydliwy seksizm. Ktoś zrobił kiedyś zabawne graficzne zestawienie denatów we wszystkich sztukach Szekspira. Można by też zrobić zestawienie idiotek (często niemych) w powieściach Hemingwaya. Oczywiście nie brakuje też u Ernesta idiotów, ale zawsze z jednym wyjątkiem – głównego, stylizowanego na samego autora, bohatera. Kobiety są zaś u Hemingwaya idiotkami bez żadnego wyjątku. Ogólnie: kobieta to jest kula u nogi, u wędki i u strzelby.
Zupełnie też po latach nie przekonują te słynne Hemingwayowskie morały. „Człowiek nie jest stworzony do klęski”. No a niby do czego innego jest człowiek stworzony? „Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”. Poważnie? I pisze to Hemingway w połowie XX wieku, kiedy było już mniej więcej jasne – i napisano już o tym wiele książek – że człowieka można zniszczyć, można pokonać: wszystko można z człowiekiem zrobić.
A przecież – mimo całej antypatii – kiedy zaczynałem pisać, wyobrażałem sobie, że stanę się kimś na podobieństwo Hemingwaya. Że trochę pomieszkam na poddaszu w Paryżu, a trochę pojeżdżę po Afryce. Że w odpowiednim momencie pokłócę się z Gertrudą Stein, że moje kolejne żony będą gubiły w pociągach moje rękopisy. Że może i coś tam będę czytał, ale głównie jednak boksował. Że będę pisarzem „życiowym”, a nie „bibliotecznym”. Dopiero później przekonałem się, że ci biblioteczni gruźlicy są zwykle o wiele bliżej życia niż tamci bokserzy i myśliwi, chociaż ci ostatni mają do zaoferowania pod względem czysto artystycznym o wiele więcej niż sami godzą się przyznać.
Bo Hemingway jest i pozostaje punktem odniesienia – kimś, kogo z powodzeniem da się obronić, trzeba tylko pewne elementy w tej układance poprzestawiać. Nie wiem, czy Hemingway był dobrym pisarzem, ale z pewnością był wybitnym teoretykiem literatury. Absolutnie genialna jest myśl, że opowiadanie jest jak góra lodowa, która tylko w kilku procentach wystaje nad powierzchnię morza – i tylko w kilku procentach trafia na papier. Może dlatego opowiadania Hemingwaya są o wiele lepsze od jego powieści. W tych pierwszy bowiem Hemingway nie pisze wszystkiego, co wie, w tych drugich zaś serwuje nam całą górę lodową, pracowicie wyciągniętą nad powierzchnie. Morał z lektury dzieł zebranych Hemingwaya jest więc i taki, że powieść trzeba pisać wyłącznie wtedy, kiedy wziętego na warsztat tematu nie da się już nijak upchnąć w opowiadaniu. W dziewięciu przypadkach na dziesięć się da.
Od Hemingwaya można nauczyć się też niezliczonych bardzo przydatnych pisarskich sztuczek. Choćby takiej, by nigdy nie zaczynać opowiadania od pierwszego zdania, tylko – mniej więcej – od czwartego, a trzy poprzednie wyrzucać do kosza. Albo tego, aby powieści układać jak zbiory opowiadań, a opowiadania pisać jakby były wielkimi epickimi powieściami. A przede wszystkim tego, że w pisaniu prozy w ogóle istnieją jakieś sztuczki, jakieś techniki – że tego nie robi się po prostu od lewej do prawej, że na to trzeba mieć jakiś pomysł i potem się go konsekwentnie trzymać.
Pisarstwo wątpliwe moralnie, ale przekonujące technicznie. Raczej teoria literatury niż literatura. Wbrew deklaracjom samego Hemingwaya – raczej kolekcja postaci niż ludzi, z jedną główną postacią samego Ernesta w centrum. Literatura, którą można zniszczyć, ale nie pokonać.