28 czerwca 2013

Książki na lato. Wakacje z poezją

Rok 1988, Włochy. Słoneczny majowy poranek Z okazji otwarcia pierwszych międzynarodowych targów książki w Turynie odczyt wygłasza Josif Brodski. Sala Teatro Regio pęka w szwach – oto znakomity poeta, który rok wcześniej otrzymał literacką nagrodę Nobla, uchyli za chwilę rąbka tajemnicy, odpowie na pozornie błahe pytanie, nękające nawet najbardziej doświadczonego czytelnika: „Jak czytać książki?”.

 

Odpowiedź, której udzielił Brodski, musiała wprawić gości w nie lada zdumienie. Poeta z wrodzonym wdziękiem pokrótce omówił niewygodne fakty związane z czytaniem (pożera czas; książek jest zbyt wiele), a następnie przedstawił swoją rewolucyjną tezę: „aby wyrobić sobie gust literacki, trzeba czytać poezję”. Czytelnikom posługującym się językiem polskim zalecił lekturę Staffa, Miłosza, Herberta i Szymborskiej. Trudno odmówić mu racji: poezję czytać trzeba. Jednak zestaw nazwisk, które trzeba znać, należy koniecznie odświeżyć – na Szymborskiej poezja polska się nie kończy. Kogo więc czytać?

 

OPUSZCZAM GOTHAM Z KOBIETĄ KOTEM (Marcin Świetlicki)

 

Nie mamy bardziej rozpoznawalnego i częściej cytowanego poety. Chciałoby się powiedzieć: wiersze Marcina Świetlickiego są towarem eksportowym polskiej poezji. Trudno wyobrazić sobie ostatnie dwadzieścia lat naszej literatury bez niego. I trudno uwierzyć, że autor „Nieprzysiadalności”, „Pogo”, „Oplutego” czy „Odcisków” – by wymienić tylko kilka wierszy, za sprawą których Świetlicki zapisał się na stałe zarówno w historii literatury, jak i w annałach kultury popularnej – skończy niedługo 52 lata. Skąd ta niesłabnąca popularność Świetlickiego, dlaczego wciąż jest najchętniej czytanym i naśladowanym przez młodych ludzi poetą?

 

Po pierwsze dlatego, że – po prostu – świetnie się go czyta. Świetlicki pisze o sprawach codziennych niemal przezroczystym językiem, nie chowa się przed czytelnikiem w gąszczu metafor i porównań. Po drugie – bohater tych wierszy to współczesny flâneur, „wyrafinowany kloszard”, który włóczy się od knajpy do knajpy, nałogowo pali papierosy i wypija morze wódki. To musi się podobać. Ale jest jeszcze trzeci, najważniejszy element układanki: Świetlicki bez patosu pisze o rzeczach najważniejszych. O starzeniu się, śmierci, Bogu, i oczywiście o miłości. Najnowszy tom poety, wydany przed miesiącem „Jeden”, jest piękną, intymną historią miłosną rozgrywającą się w metaforycznym Gotham. Tom pełen zapadających w pamięć fraz („Mieszkam sam, palę w łóżku, któregoś dnia spłonę”; „Opuszczam Gotham z kobietą kotem”) i ironicznie ogrywanych motywów znanych z wcześniejszych książek Świetlickiego. Do tego szczypta zaskakującego humoru. Świetna książka.

 

OCH, NIECH JUŻ RAZ SIĘ TEN ROMANS SKOŃCZY! (Justyna Bargielska)

Justyna Bargielska debiutowała w 2003 roku tomem wierszy „Dating Sessions”, ale zrobiło się o niej głośno dopiero w 2010 za sprawą pisanych prozą „Obsoletek”, których głównym tematem było macierzyństwo. Jak pół żartem, pół serio stwierdziła autorka w jednym z wywiadów – prozę pisze dla pieniędzy, a poezję z prawdziwej potrzeby. Mnie bardziej przekonują jej wiersze. Wydany w ubiegłym roku tom „Bach for my baby” to – podobnie jak u Świetlickiego – historia miłosna, dramat rozpisany na troje aktorów: bohaterkę, jej męża i jej kochanka.

 

Nie czytaliście jeszcze tak dobrych współczesnych erotyków; Bargielska pisze o kobietach równie zachwycająco, jak Świetlicki pisze o mężczyznach. „Bach for my baby” to opisywanie straty, analiza niemożliwej miłości, romansu, który z góry był skazany na niepowodzenie: „Twoje maile / to nie maile, to pieszczoty, dzisiaj pójdę spać z tobą / mówi mi mail. Nie, mailu, dzisiaj pójdziesz spać z żoną / a ja pójdę spać z mężem”. Poetka świetnie operuje niedopowiedzeniami, doskonale przełamuje nastroje, potrafi zaskoczyć, pisząc na przekór czytelniczym przyzwyczajeniom. „Bach for my baby” to bolesna lekcja, która uświadamia, jak trudno uwolnić się od codziennych zobowiązań i utartych schematów, ile trzeba włożyć starań, by zachować samą/samego siebie. Chyba najpiękniejsza książka poetycka ubiegłego roku.

 

WIERSZ TRACI PAMIĘĆ ZA ROGIEM ULICY (Andrzej Sosnowski)

 

Czytanie poezji Andrzeja Sosnowskiego to zabawa dla amatorów mocnych, językowych wrażeń, dla tropicieli nawiązań i aluzji, którym nie straszny gąszcz cytatów i obcojęzycznych wtrąceń. W jego wierszach brzmienie opowiadanej historii jest ważniejsze od niej samej, a ciągi skojarzeń i metafor zastępują twardy, namacalny sens: „biegnę do ciebie i tak błogo się rozpadam / mój profil ładnie świeci i miota się w sieci / trafne przerzuty z nieświadomych węzłów / chłonnych składni wypromieniowanych / w czerniach ekranu są jak naciek widm”.

 

Poprzedni tom Sosnowskiego – zatytułowany po prostu „poems” – otwierał Tricky i fragment tekstu jego piosenki („you promised me poems”), a zamykały linki do klipów na YouTubie. To upodobanie do intertekstualnych gier – wizytówka Sosnowskiego – daje o sobie znać również w jego najnowszej książce. „Sylwetki i cienie”, które przed momentem uhonorowano Nagrodą Literacką Gdynia, to kolejna wędrówka śladem migoczących sensów. Rozpoczyna się tak: „Jesteś w kanonie moich zaćmień, Dominiko. / Ten sen zawiera treści od partnera EMI / Nie jest on już dostępny w Twoim kraju./ Szukam boskiej EMI, nie szukam partnera”. Im głębiej zanurzamy się w tę poezję, tym więcej zagadek. Sosnowski hipnotyzuje, zwodzi, zaciera ślady; przez Zanzibar i Arkadię prowadzi czytelnika do hotelu @tlantyda. Czymkolwiek ten hotel jest.

 

10 PALCÓW, CZYLI 10 PROSIAKÓW SCHIZOFRENII (Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki)

 

Od lat zajmuje jedno z najważniejszych miejsc na mapie polskiej poezji. Od lat konsekwentnie realizuje swój pomysł na pisanie – z ducha barokowe, nasycone metafizyką, subtelnie ironiczne. W wierszach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego nieustannie powracają motywy przemijania, pustki, choroby i śmierci, przewija się też wątek homoseksualizmu i skomplikowanej, polsko-ukraińskiej tożsamości. „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach”, która w 2009 roku zgarnęła najważniejsze nagrody literackie (Nike i Nagrodę Literacką Gdynia), łączy wszystkie te elementy w mocną, poruszającą całość.

 

Mówi się, że Tkaczyszyn-Dycki cały czas pisze jeden wiersz. Poszczególne utwory poety sprzęga ze sobą nie tylko ten sam bohater, ale też powracające niczym mantra, depresyjne frazy („w sąsiednim pokoju umiera moja matka”; „jesień już Panie a ja nie mam domu”). Gdzieś w tle Dycki snuje historię swojej rodziny, oprowadza nas po dawno wymarłych domach i miasteczkach, wspomina wygasłe przyjaźnie i namiętności. Jednym z najczęstszych emblematów końca pojawiających się w tej poezji jest nekrolog; Dycki w puencie jednego z wierszy używa go, by ironicznie opisać kondycję polskiej poezji: “wybacz mój drogi musisz się z tym / uporać że nekrologi będą zawsze / czymś więcej aniżeli współczesna poezja / polska na którą nikt się nie rzuca”. Zróbmy poecie na złość – rzućmy się na poezję!

 

Dawid Dziwosz

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także