Artykuł
Mistrz horroru w Krainie Radości
Stephen King zabiera nas do parku rozrywki. Zaczyna się od przyjemnej przejażdżki na karuzeli, ale kończymy na Strasznym Dworze. Mistrz grozy ostrzega: „Wejdź, jeśli masz odwagę”. Choć „Joylandowi” brak rozmachu, znajdziemy tutaj Kinga w najwyższej formie.
W drodze do Krainy Radości
Już powieściowy debiut Kinga, „Carrie”, okazał się sukcesem. Autor kolejnymi, coraz lepszymi, utworami („Miasteczko Salem”, „Lśnienie”) ugruntował swoją pozycję i szybko zyskał zasłużone miano mistrza grozy. Od pierwszych stron czytelnik zdawał sobie sprawę, że pod płaszczykiem codzienności czeka na niego coś niezwykłego. Nie odkładał książki także dlatego, że szybko zżywał się z wyrazistymi, dobrze nakreślonymi postaciami. „Carrie” wypada na tle następnych utworów Kinga kiepsko, ale nawet w tej opowieści o nielubianej przez rówieśników dziewczynie autor uwodzi czytelnika wnikliwością psychologicznych obserwacji, bogactwem szczegółów i różnorodnością bohaterów, czyli tym, za co pokochały go rzesze fanów, a jednocześnie tym, czego często w literaturze grozy brakuje.
King rzuca czytelnika w pozornie normalny świat, zaludniony pozornie zwykłymi postaciami, które mieszkają najczęściej w typowych prowincjonalnych miasteczkach takich jak Derry (chyba najbardziej rozpoznawalne z wymyślonych przez Kinga miejsc, znane głównie z „To”, powracające także m.in. w „Bezsenności”, „Łowcy snów”, „Dallas 63”). Nie jest tam jednak zbyt spokojnie. A nawet jeśli, to zazwyczaj i tak wydarzy się coś niezwykłego – przyjedzie tajemniczy sprzedawca marzeń, aby codzienność obrócić w krwawy koszmar („Sklepik z marzeniami”), mieszkańców napadnie armia wampirów („Miasteczko Salem”) bądź dzieci składających ofiarę z ludzi demonowi („Dzieci kukurydzy”). Nad miasteczkami z opowieści Kinga unosi się aura mrocznych tajemnic („Miasteczko Salem”, „To”, „Stukostrachy”). Czasami miejscem wydarzeń nie musi być całe miasto – wystarczy hotel („Lśnienie”), pojedynczy pokój („1408”) czy dom najzagorzalszej wielbicielki pisarza, która więzi swego idola („Misery”). Innym razem miasto to za mało, szczególnie gdy niebezpieczeństwo nadciąga z kosmosu („Łowca snów”). Niezmiennie natomiast wyczuwalne jest zagrożenie.
Budując fantastyczne światy, King nie zapomina o bohaterach. Wrzuca ich w trudne sytuacje i patrzy, jak sobie poradzą. I tak obserwuje małą dziewczynkę starającą się wydostać z olbrzymiego lasu („Pokochała Toma Gordona”), przygląda się ludziom uciekającym przed wściekłym psem, który zachowaniem przypomina szaleńców wypełniających karty powieści Kinga („Cujo”), śledzi losy uczestnika telewizyjnego show, w trakcie którego próbuje się pozbawić go życia („Uciekinier”). Żadnemu z nich nie pomaga wprowadzeniem niewiarygodnych rozwiązań fabularnych. Nie oszukuje czytelnika tylko po to, aby osiągnąć określony efekt, ponieważ częstokroć sam nie wie, jak ma skończyć się opowieść. Dzięki temu osiąga wiarygodność, która zjednała mu niejednego czytelnika. Na sukces prozy Kinga złożyły się nie tylko ciekawe pomysły fabularne oraz zręcznie wprowadzani bohaterowie. Istotny jest także język, na co sam prozaik zwraca uwagę w „Jak pisać?”. Jego proza łączy bogactwo z naturalnością. Liczne porównania nadają rzeczywistości wyrazisty, namacalny wymiar.
Największym kluczem do sukcesu Kinga okazuje się jednak pracowitość. W „Jak pisać?”, w którym pozwolił fanom podejrzeć swój warsztat, widzimy, jak dużo czasu poświęca redakcji tekstów. Najważniejsze jest jednak dla niego, aby dużo pisać i – jeszcze więcej – czytać. Każda z tych czynności zajmuje mu minimum cztery godziny dziennie. Ta praktyka i poświęcenie pozwoliły Kingowi publikować co roku przynajmniej jedną książkę (a przeczytać od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu innych).
King w kinie
Popularność Stephen King zdobył także dzięki adaptacjom swoich powieści i opowiadań. Od początku po utwory autora „Zielonej mili” chętnie sięgali twórcy filmowi. Rozbudowane psychologiczne portrety i opisane szczegółowo sceny powodują, że tkwi w tych dziełach potencjał i wydają się samograjem. Jednak łatwo na dobrych fundamentach zbudować kiepski dom.
Przenoszenie historii zrodzonych w głowie tego pisarza na ekran wymaga pomysłów na cięcia oraz zmiany. Wynika to głównie z rozmiarów książek Stephena Kinga. Na przykład „To” ma ponad tysiąc stron, na których – oprócz głównego wątku osnutego wokół aż siedmiu postaci – dostajemy wiele wątków pobocznych, tylko pozornie dygresyjnych, a tak naprawdę stanowiących ważny element powieściowej budowli. Trzygodzinna adaptacja „To” (1990; miniserial telewizyjny) nie mogła unieść tego epickiego rozmachu. Podporządkowanie opowieści możliwościom kina oraz świadomość tego, co w języku filmu lepiej wypadnie, pozwoliły fanom Kinga zobaczyć kilka niezłych adaptacji, a nawet obcować z ekranizacjami ocierającymi się o geniusz. W „Lśnieniu” Stanleya Kubricka psychodeliczny klimat książki zostaje w dużej mierze zrzucony na barki aktorów. Ukazanie powolnego osuwania się w obłęd nie należało do najłatwiejszych zadań, ale to właśnie dzięki kreacji Jacka Nicholsona widz mógł uwierzyć w motywy postępowania głównego bohatera – w coś, co u Kinga zostaje przekazane przy pomocy języka. I choć sam pisarz psioczył na wersję Kubricka, to niewątpliwie mamy do czynienia z majstersztykiem właśnie ze względu na wydobyty z opowieści nastrój, nie zaś na wierne odzwierciedlenie fabuły.
Podobne szczęście do aktorów miała „Misery”. Historia z „Lśnienia” została tutaj zresztą przywołana. W filmie oczywiście pomija się dygresję na temat hotelu Overlook. Pomija się wiele wydarzeń, wprowadza się inne postacie, zmienia perspektywę narracji oraz kluczowe rekwizyty (zamiast siekiery i obcinania nią stopy mamy łamanie obu stóp młotem). Wszystko to jednak pozwala z dobrej powieści zbudować świetny film. Widz na pewno nie będzie się nudzić, a urzeknie i przerazi go świetna kreacja Kathy Bates, która za rolę psychicznie niezrównoważonej wielbicielki Paula Sheldona słusznie otrzymała Oscara.
W zestawieniu ważnych filmów inspirowanych prozą Kinga nie można zapomnieć o tych, których akcja rozgrywa się w więzieniu – „Skazani na Shawshank” oraz „Zielona mila”. Zajmują one w świadczącym niewątpliwie o wielkiej popularności zestawieniu Filmwebu odpowiednio pierwsze i czwarte miejsce w rankingu światowym. Obydwie adaptacje wyszły spod ręki Franka Darabonta, w obu przypadkach zarówno reżysera, jak i scenarzysty, który stworzył wzorzec budowania filmów w oparciu o dzieła Kinga. Niestety kolejni reżyserzy rzadko z niego korzystali. Większość ekranizacji (a jest ich bez liku!) to niskobudżetowe – mniej lub bardziej udane – filmy przeznaczone od razu na rynek wideo, DVD albo do telewizji. Kilka wyryło w pamięci widzów ślad, w kilku pojawiały się niezapomniane sceny lub kreacje. Wystarczy wspomnieć „To”, gdzie grający klauna mordercę Tim Curry spisał się świetnie. Scena, w której wyrywa rękę chłopcu w płaszczu przeciwdeszczowym, niejednemu zapewne spędzała sen z powiek. Są to jednak nieliczne perełki. Perełki, które cieszą oko.
Czy historyjkę opowiedzianą w najnowszej powieści Kinga ktoś zdecyduje się przenieść na srebrny ekran? Najprawdopodobniej tak. Czy będzie to dobry film? Statystyki każą wątpić, ale wyjątki pozwalają mieć nadzieję. Tym bardziej, że samo „Joyland” to kawał dobrej literatury.
Kraina Radości
W „Joyland” dominują obserwacje obyczajowe oraz wątek kryminalny. Nie dziwi w tym przypadku dedykacja Donaldowi Westlake’owi, autorowi ponad stu powieści, znanemu głównie z kryminałów (w Polsce wydano dotychczas „Złe wieści”, „Historię z haczykiem” oraz kilka opowiadań). Horroru w „Joyland” jak na lekarstwo. Ale nie za same zjawy i niezwykłe stwory lubi się Kinga, a raczej za sposób, w jaki zwykł o nich (i nie tylko o nich) opowiadać.
Akcję najnowszej powieści pisarz osadził w roku 1973 – w czasach, które tak narrator, jak i autor wspominają z rozrzewnieniem. Ów sentymentalizm nie przyćmiewa opowieści. W „Joyland” zapoznajemy się ze wspomnieniami podstarzałego już Devina Jonesa, przypominającego sobie najciekawsze lato swojej młodości. Bohater zaczyna wakacyjną przygodę od podjęcia pracy w tytułowym parku rozrywki w Heaven’s Bay – miejscowości leżącej nad brzegiem oceanu – oraz od… utraty ukochanej dziewczyny. Podczas spaceru po plaży spotyka chłopca i jego matkę, którzy ukrywają tajemnicę. Jednak centrum opowieści staje się jedna z atrakcji w Joylandzie – Straszny Dwór. Spotkamy w nim gumowe straszydła, skrzypiące mechanizmy i migotliwe oświetlenie. Ale nie tylko – zgodnie z miejską legendą można tam także trafić na ducha, który dołączył ponoć do swych sztucznych kolegów, po tym jak jakiś mężczyzna postanowił oddzielić go od ciała młodej dziewczyny.
Nowa powieść Kinga wykorzystuje to, co już dobrze z jego twórczości znamy. Niczym w bestselerowym „Lśnieniu” (znanym także pod tytułem „Jasność”) odnajdziemy w „Joyland” dziecko, które potrafi dostrzec rzeczy niedostrzegalne dla przeciętnego śmiertelnika. W dodatku – podobnie jak w „Łowcy snów” – owe umiejętności wiążą się z wrodzonymi dolegliwościami bohatera. King sięga też po naiwny na pierwszy rzut oka pomysł – duch, który straszy, uwaga!, w… Strasznym Dworze. Udaje mu się jednak równocześnie prowadzić fabułę tak, że nie odczuwamy śmieszności. Chyba że wygłupi się któryś z (żywych) bohaterów.
Rzadziej wybierana dotychczas przez Kinga (w wyjątkowy sposób wykorzystana w „Dolores Claiborne” z 1992 roku) pierwszoosobowa narracja – podobnie jak w „Dallas 63” – bardzo dobrze sprawdza się na początku powieści, która prawie ociera się o gadulstwo, zwłaszcza kiedy dotyka sercowego zawodu bohatera. Gdy próba rozwiązania zagadki morderstwa dokonanego przed laty na terenie parku zajmuje Devina coraz bardziej, ponadnaturalność zdaje się także zyskiwać na sile. Czytelnik zostaje wciągnięty w fabułę tak bardzo, że nie podaje niczego w wątpliwość, ulega zaś emocjom bohaterów. To właśnie największa siła prozy Stephena Kinga. Siła, która sprawia, że choć od pierwszych scen czujemy, jakiego autora książkę mamy w dłoniach, to nie sposób ją odłożyć. Lektura „Joyland” to pobyt w literackim parku rozrywki, w którym stara karuzela dostarczy nam nowych wrażeń. To prawdziwa Kraina Radości. Kraina Czytelniczej Radości.