Artykuł
Mord założycielski i literackie ADHD
Owiana legendą powieść Williama S. Burroughsa i Jacka Kerouca „A hipopotamy żywcem się ugotowały” z 1945 roku, która dopiero sześć lat temu ukazała się po angielsku, trafia wreszcie do polskich czytelników. To świetna odtrutka na łatwo przyswajalny, uładzony mit Beat Generation.
Czy bitnicy się jeszcze bronią?
Od przełomowych dla bitników lat 50., kiedy ukazały się najważniejsze dzieła czołowych postaci ruchu („Skowyt”, „W drodze” i „Nagi Lunch”) dzieli nas sporo czasu. Panowie Ginsberg, Kerouac i Burroughs zdążyli przez minione lata, wbrew własnej woli lub w zgodzie z nią, obrosnąć w popkulturowe piórka, czego kulminacją wydaje się choćby wzmożone zainteresowanie życiem i twórczością bitników ze strony filmowców. Kanonizacja pisarzy i poetów związanych z Beat Generation przypomina to, co spotkało ikony muzyki rockowej. Nie da się ukryć, że gdzieś w tym wszystkim ginie literatura.
Tymczasem dystans, z jakiego spoglądamy na ich spuściznę powinien prowokować przede wszystkim do postawienia pytania: „Czy bitnicy rzeczywiście byli dobrymi pisarzami?”. Tego typu próby były zresztą w ostatnich latach podejmowane choćby przez polskich krytyków przy okazji wznowień i pierwszych tłumaczeń niektórych powieści Kerouaca (choćby przez Marcina Sendeckiego). Warto jednak zaznaczyć, że przykład autora „W drodze” doskonale obnaża to, w jaki sposób działa „prawo sygnatury”. Dobre, bo bitnickie – mniejsza o zawartość.
Twórcy z kręgu Beat Generation bez wątpienia cierpieli na literackie ADHD. Trudności z selekcją sprawiły, że światło dzienne ujrzały całe tony wątpliwej jakości maszynopisów (komu bowiem potrzebni „Włóczędzy Dharmy”, skoro mamy „W drodze”? Komu potrzebne „okrągłe”, metafizyczne wiersze Ginsberga, będące przykładem poszukiwania własnego głosu, znalezionego wreszcie w genialnym „Skowycie”?). Warto tu zaznaczyć, że przykład Kerouaca doskonale obnaża to, w jaki sposób działa „prawo sygnatury”. Niesprawiedliwe byłoby co prawda dyskredytowanie całego dorobku bitników: rzeczy mierne i przeciętne przeplatają się tu niewątpliwie z utworami wybitnymi i bardzo dobrymi (dodać należy tu również autorów, którzy najwyraźniej nie byli wystarczająco cool, żeby trafić na przypinki i koszulki, jak choćby Gregory Corso). Niezależnie od tego: Pokolenie Beatu to dla mnie przede wszystkim fenomen obyczajowo-estetyczny, niekoniecznie literacki. I, aby nie brnąć w nachalną neutralność, bardzo wyżej podpisanemu bliski.
63 lata później
Tyle, jeśli chodzi o diagnozy dotyczące całego nurtu, skupmy się na konkretach. Oto dostajemy do rąk wspólne dzieło Jacka Kerouaca i Williama Burroughsa, napisaną w 1945 roku króciutką powieść „A hipopotamy żywcem się ugotowały” (dość fortunny przekład oryginalnego „And the Hippos Were Boiled in Their Tanks”). Do prozatorskiej kolaboracji doszło na długo, zanim obaj panowie zaczęli odgrywać jakąkolwiek rolę w amerykańskim światku literackim. Pierwsza myśl osób średnio zainteresowanych tematem brzmiałaby zapewne: „Debiut? Juwenilia?”. Od napisania do wydania książki minęły jednak… 63 lata. Jak to w wypadku bohaterów niniejszego tekstu bywa, z pomocą przychodzi kontekst biograficzny.
Zdaje się, że w życiorysy bitników od początku wpisana była „mitogenność”. Dzieło Burroughsa i Kerouaca to niemalże dokładne przepisanie historii, jaka przydarzyła się naprawdę w ich kręgu towarzyskim: jesteśmy świadkami schyłku niejednoznacznej, rimbaudowsko-verlaine’owskiej relacji między Philipem Tourianem i znacznie od niego starszym Ramsayem Allenem, zakończonej morderstwem popełnionym przez młodego chłopaka na swoim „opiekunie”. Philip to tak naprawdę Lucien Carr, ważna postać nowojorskiego, „prebitnickiego” kręgu pisarzy (po odbyciu kary przez długie lata pracował z powodzeniem w United Press International), pod drugim z pseudonimów ukryty został zaś David Kammerer. Właśnie tu tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego na wczesną powieść dwóch pisarzy musieliśmy czekać aż tak długo: James W. Grauerholz, wykonawca testamentu Burroughsa, zobowiązał się przed Carrem, że nie pozwoli na publikację maszynopisu aż do śmierci powieściowego Philipa.
Bitnicy nie dla młodzieży
Co ciekawe tekst, który wiele lat spędził pod podłogą w domu Kerouaca, zaskakuje precyzją i dojrzałością, a także spójnością stylu. Nie znajdziemy tu żadnych sygnałów zapowiadających późniejsze językowe eksperymenty Burroughsa czy obszerne monologi (mniej przychylny odbiorca mógłby je nazwać metafizycznym wylewem) Kerouaca. „A hipopotamy…” to chłodny, wycyzelowany pod względem językowym zapis doświadczeń pokolenia dojrzewającego w Stanach Zjednoczonych czasów drugiej wojny światowej. Oczywiście sympatycy Beat Generation znajdą tu również swoje ulubione rekwizyty i motywy, takie jak seks, narkotyki i wszelkiej maści odstępstwa od tradycyjnej moralności. Przede wszystkim uderza jednak surowa, miejscami wręcz egzystencjalistyczna atmosfera tej prozy. Sam „mord założycielski” Pokolenia Beatu i jego następstwa zajmują mniejszą część powieści. Osią całej historii są raczej nieudane próby znalezienia pracy na statku, jakich podejmują się Philip i Mike Ryko (alter ego samego Kerouaca), przywodzące na myśl zarówno najsłynniejszy dramat Becketta, jak i kafkowski „Zamek”, napięcie skumulowane w scenach następujących po dokonaniu zabójstwa (tułaczka bohaterów po kinach i muzeach) nieuchronnie odsyła zaś do twórczości Camusa. Być może to przede wszystkim opowieść o trudności z określeniem własnego położenia w społeczeństwie.
Mimo że wynik pisarskiej współpracy Kerouaca i Burroughsa niewiele mówi nam o ich późniejszych dokonaniach, wyraża się w nim kluczowa dla całego ruchu tendencja. Zamieszczone w polskim wydaniu posłowie Grauerholza udziela wyczerpujących informacji na temat stojącej za książką historii, wzbraniam się jednak od używania określenia „powieść z kluczem”. W wypadku Beat Generation chodzi o coś więcej niż o biograficzne wskazówki interpretacyjne: o przepisywanie życia na literaturę, życie literaturą i życie jak w literaturze (ktoś powiedziałby pewnie również: na miarę literatury…). „A hipopotamy…” stanowią dobrą odtrutkę dla wszystkich, którzy oglądali zeszłoroczne „Kill Your Darlings” (pol. „Na śmierć i życie”), film z Daniellem Radcliffe’em, prezentującym tę samą historię w wersji „bitnicy dla młodzieży”.