Artykuł
Nigdy więcej książek!
Czytniki oferują nam możliwość przewracania kartek, możemy włączyć dźwięk imitujący szelest stron. Miejsce, gdzie trzymamy wirtualne książki, przypomina półkę lub bibliotekę. Zakładamy zakładkami i podkreślamy niczym kolorowymi długopisami. I choć wszystko można spersonalizować, a dane przechowywać w chmurze czy na wirtualnym dysku, to jednak sam tekst książek wygląda bardzo ubogo i zgrzebnie.
Nigdy więcej książek – to nie są słowa wypowiedziane przez kończącego studia magistra, lecz postulat Komitetu Akcji Studentów i Pisarzy z… 1968 roku, który na fali rewolty postulował usunięcie książek z uniwersytetów. Ta ostra teza wynikała z przekonania, że to książki i ich nadreprezentacja w życiu społecznym ponoszą winę za nasz strachliwy tradycjonalizm i wsteczny sposób myślenia. Teza ta – dość zabawna, ale popularna w kręgach radykalnych studentów francuskich i ich młodych wykładowców w czasie paryskiego maja – wróżyć mogłaby dobrze naszym czasom: na uniwersytetach czytamy już praktycznie wyłącznie pliki, zeskanowane fragmenty, powieści w formacie mobi, pdf-y z pracami naukowymi.
Obawiam się jednak, że sposób myślenia nie nabrał dzięki temu nowej jakości. Czytniki stają się coraz powszechniejsze, niektóre smartfony okazują się niewiele mniejsze od Kindle’a. W mieszkaniach, których średnia powierzchnia wynosi 50 metrów kwadratowych, łatwiej żyć, gdy biblioteka mieści się na dysku, a nie na regale. Szkoda jednak przecież pięknych okładek i dobrego papieru, kolekcjonerskich wydań, notatek nanoszonych przez rodziców i dzieci na te same teksty. Nie wypada chwalić się odziedziczeniem po rodzicach całego dysku z książkami, ale zupełnie inaczej przecież brzmi historia o odziedziczonej po przodkach bibliotece. Dlatego właśnie Umberto Eco (wraz z Jean-Claudem Carièrrem) wydał książkę pod znamiennym tytułem: „Nie myśl, że książki znikną”, a Frédéric Beigbeder w swoim „Pierwszym bilansie po apokalipsie” zastrzega, że nie pozwoli nigdy na wydanie tej książki w wersji e-book i dodaje: „Każdy, kogo przydybię na czytaniu tego z ekranu, ma ode mnie w ryj. Zrozumiano?!”.
Beigbeder twierdzi, że zmierzch druku i przejście w świat zapisu cyfrowego to prawdziwa apokalipsa, większa zmiana niż ta, której dokonał Gutenberg. Znika książka-przedmiot idealny, a jej miejsce zastępuje trudno uchwytne wirtualne wydanie, zbiór danych. Wszyscy już wiele czytaliśmy o konflikcie między zwolennikami papieru i zwolennikami pliku. Sądzę, że nie tu leży prawdziwy kłopot: biorąc pod uwagę, że ponad połowa społeczeństwa nie sięga w ogóle po żadną książkę i nie chce czytać dłuższych tekstów w Internecie, spieranie się o przewagę któregoś z tych nośników jest zajęciem bezcelowym.
Wolałabym się skupić na zupełnie innym zagadnieniu – na skeumorfizmie, jakiemu podlegają elektroniczne wydania. Według słownika języka polskiego skeumorfizm to dokładne odtworzenie kształtu, barwy i funkcji przedmiotu oryginalnego w materiale zastępczym, dzisiaj jednak odnosimy je najczęściej do nowych rozwiązań technologicznych, aplikacji, życia w cyberprzestrzeni. Wysyłamy maila, klikając na ikonę z kopertą, program do pisania ma ikonę przedstawiającą kałamarz lub długopis, żeby usunąć pliki, trzeba przenieść je do kosza… Wydaje się, że elektroniczne wydania książki, jakie kupujemy teraz przez Internet, są takimi właśnie skeumorficznymi formami – już nie są książką, a jeszcze przecież nie całkiem tworem wirtualnym. Czytniki oferują nam możliwość przewracania kartek, możemy włączyć dźwięk imitujący szelest stron. Miejsce, gdzie trzymamy wirtualne książki, przypomina półkę lub bibliotekę. Zakładamy zakładkami i podkreślamy niczym kolorowymi długopisami. I choć wszystko można spersonalizować, a dane przechowywać w chmurze czy na wirtualnym dysku, to jednak sam tekst książek wygląda bardzo ubogo i zgrzebnie.
E-booki miały być tańsze, kosztują jednak tylko kilka złotych mniej, niewiele jednak dają nam w zamian. Każdy tytuł kupić można w jednym z trzech formatów, a w gruncie rzeczy za każdym razem dostajemy taki sam smętny tekst, w którym technika pozwala co najwyżej przeskakiwać ze spisu treści do konkretnego rozdziału. Często też pliki kupione w księgarniach internetowych sypią się, gubią kursywy i pogrubienia, rozpada się łamanie i formatowanie, co sprawia, że tekst okazuje się niemożliwy do jakiejkolwiek lektury. A nawet najlepszym, najstaranniejszym wydawnictwom zdarza się skierować do sprzedaży plik, na który nie naniesiono ostatniej korekty (choć tę znaleźć można w wydaniu papierowym), jakby wszyscy milcząco zakładali, że skoro piszemy sms-y bez polskich znaków, to z elektronicznych wyświetlaczy możemy też czytać gorszy, nieortograficzny tekst.
Wydawcy, sprzedający e-booki, oszczędzają na kosztach druku, magazynowania, kolportażu i obsługi, nie dają jednak czytelnikowi nic w zamian – na palcach obu rąk można bowiem policzyć takie książki, które pozwalają czytelnikowi rozkoszować się lekturą elektroniczną i tylko jedna instytucja, która z wydań elektronicznych uczyniła główną oś swojej działalności na polu literatury – hub wydawniczy Rozdzielczość Chleba. W pierwszej dekadzie XXI wieku badacze rynku wydawniczego właśnie w zmianie techniki wydawania książki widzieli szansę dla rozwoju rynku: wydawało się, że rozwój wydawnictw cyfrowych pozwoli wydawać taniej niż na papierze i ładniej – z dużo większą ilością grafiki (której druk na papierze był tak drogi, że praktycznie niemożliwy), interesującej typografii i materiału zdjęciowego. Czytelnictwo miało zostać uratowane przez design i pracę grafików komputerowych. Nic z tego jednak nie wyszło. Część czytelników oburza się, że Jacek Dukaj wydał książkę wyłącznie w pliku, część warczy na bezczelność Beigbedera (w cytacie wyżej).
Ja liczę na to z kolei, że plik nie zastąpi papieru, pozwoli natomiast na rozwój rynku wydawniczego w jakimś zupełnie innym, ciekawym kierunku, pozwoli otworzyć skrzydła grafice. Na razie jednak spotykają mnie kolejne rozczarowania, bo nawet opowiadanie Dukaja, zapowiadane przez niego świetnym esejem w „Książkach. Magazynie do czytania”, okazuje się rozczarowujące, dość prymitywnie wydane jak na możliwości współczesnej techniki. Plik, który ma ambicje zastąpienia papieru, ciągle jeszcze okazuje się jego brzydszą młodszą siostrą.