Artykuł
Oglądaj mnie pod prysznicem, czyli przerost formy nad funkcją
Kilka godzin w podróży robi swoje, nawet jeśli jedziemy Pendolino. Tym bardziej, że lista skarg na tę nową smukłą glistę pociągową, od początku była długa i chyba niespecjalnie maleje. Siedzenia nie takie, Internetu brak, muzyka nie taka, biletów brak – na forach powstały już cały litanie.
Polacy potrafią, w tym jesteśmy trenowani od dziecka, narzekać, a spotkanie z nowym to zawsze dobra okazja. „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”, mówił inżynier Mamoń, i wcale nie trzeba być „umysł ścisły” jak on, żeby mieć naturalną skłonność do otaczania się tym, co znane i oswojone. Zmiana funkcjonalności w codziennym otoczeniu jest jak zamach na poczucie bezpieczeństwa, albo przynajmniej klucz do sporego chaosu, bo gdy pojawia się przedmiot nieintuicyjny, zwykła czynność staje się wyzwaniem, z którym tylko McGyver by sobie dał radę. Ręka w górę, komu udało się w Pendolino z czeluści estetycznego i nowatorskiego uchwytu wydobyć rolkę papieru toaletowego? No właśnie. Człowiek zamknięty w chromowanej komnacie sam i znikąd pomocy, a sprawy przecież pierwszej wagi.
Ale nic to, nie ma takiej podróży, która by się wreszcie nie skończyła, żaden włoski projekt jej w tym nie przeszkodzi, więc katapultuję się na peron i stamtąd prosto do centrum, do hotelu. Chybiony design daje o sobie znać jeszcze po drodze, kiedy brnę przez tak zwany nowoczesny bruk. Ten miejski czerwony dywan zaprojektował z pewnością a) mężczyzna b) silny i umięśniony. Skąd wiem? Otóż, drogi Watsonie, ten idiota po prostu nigdy nie szedł w obcasach z walizką na kółkach.
Ale jestem, oto on, nowy, wspaniały hotel o nazwie długiej na cztery litery. Jak się później okaże, wszelkie skojarzenia dozwolone. Wchodzę do środka i stoję. Rozglądam się, gęsie ruchy szyją wykonuję, bo nie widzę recepcji, takiej z panią i ladą, spod której można coś wyciągnąć, albo chociaż oddać coś do przechowania. Na środku dużej biało-neonowej przestrzeni znajduje się stół-wyspa, wokół niego podróżni z walizkami. W mojej walizce, „Język rzeczy” Deyan Sudjic, a w nim takie zdanie:
„Nie tylko wygląd decyduje o tym, czy przedmiot stanie się archetypem. Bezdyskusyjny archetyp musi mieć formę, która jasno komunikuje funkcję danego przedmiotu i czynności, jakie musi wykonać użytkownik, by ów przedmiot działał, jak należy”.
Otóż ta wyspowa pseudo-lada nie komunikuje swojej funkcji, a zniesienie jasnego, przestrzennego podziału na tego, kto obsługuje i tego, kto jest obsługiwany, sprawia, że już na starcie nie wiadomo gdzie się ustawić. Staję więc przy rogu, też umownym, bo wszystko miękkie i opływowe, niepewnie, i po jakimś czasie orientuje się, że przede mną zdążyło się zalogować do pokoju pięciu innych, lepiej poinformowanych gości. W końcu mój wzrok z kategorii „jestem zagubiona, mam na to papiery i nie zawaham się ich użyć” sprawia, że łaskawie podchodzi do mnie pan i instruuje, co JA mam zrobić. Bo jednak środek ciężkości z obsługi przesuwa się w stronę doradztwa, ostatecznie czuję się więc jak przy automacie do odprawy na lotnisku.
Ale nic to, windą wjeżdżam na górę, wchodzę do pokoju.
Przedmioty mogą do nas przemawiać na różne sposoby. Na przykład głosem. Mój pokój do mnie mówi, panie doktorze, i to nie są żarty. Dzień dobry, Inez Okulska. Siema stary, odpowiadam i już czuję, że parę dni w tym pokoju i kozetka murowana. Tym bardziej, że to dopiero początek inwencji projektantów.
Światło. Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto Cię stracił. Albo kto nie umiał Cię włączyć. W całym pokoju – sprawdziłam organoleptycznie – nie ma włącznika światła. Żadna wariacja na temat kwadratu, prostokąta lub okrągłej gałki, nic wesoło nie wystaje ze ściany, czekając na intymny dotyk użytkownika spragnionego jasności. Światło nie zapala się też samoistnie. Ostatecznie wśród zawiłych funkcji wielopiętrowego menu w tablecie wiszącym w połowie pokoju (tak, musisz najpierw go zlokalizować i do niego dojść) znajduję banalne „on” oraz „off”. Światło w łazience natomiast włącza się jednak automatycznie. Oraz wyłącza. Kiedy jestem w środku. Zaczynam się więc wiercić, nerwowe jakieś ruchy wykonywać, które mogłyby zainteresować czujnik, ale mój taniec nie robi na nim najmniejszego wrażenia, wokół mnie wciąż ciemno. Kończą mi się pomysły. Ku***! rzucam w przestrzeń i wtedy zapala się światło. No ktoś tu przynajmniej miał poczucie humoru.
Włącznik światła to jest przedmiot o tak silnie zakorzenionej w naszej świadomości formie archetypicznej, że przeniesienie jego funkcjonalności np. w system zintegrowany do telewizora czy tabletu, o niecenzuralnych hasłach-kluczach nie wspominając, tę funkcjonalność mu w zasadzie odbiera. Są takie przedmioty, których design wprawdzie aktualizowano z biegiem czasu, ale ich forma nadal bezpośrednio nawiązywała do pierwowzoru. Na przykład krzesła ze stelażem z metalowych, chromowanych rurek albo lampa kreślarska – Anglepoise, która, jak czytam u Sudijca, jest produkowana od siedemdziesięciu pięciu lat i wciąż przypomina oryginał.
„Historię designu może zatem wyznaczać nieproporcjonalna liczba krzeseł i lamp. Wydaje się, że tym co szczególnie pociąga projektantów w lampach biurkowych, jest możliwość zmierzenia się z archetypem, a może nawet stworzenia nowego.”
Projektanci w tym hotelu nie tyle zmierzyli się z archetypem poszczególnych przedmiotów, co wymierzyli mu siarczysty policzek. Jakby z uporem maniaka próbowali zaprzeczyć wszystkim sprawdzonym rozwiązaniom, w myśl zasady – nie ściągnę od innych, tylko wymyślę coś zupełnie nowego. Sukces archetypu polega jednak, drodzy projektanci z przerostem ambicji, na najbardziej korzystnym stosunku formy do użyteczności. I jak zaczynacie się z takim archetypem boksować to rykoszetem w mordę dostaje użytkownik.
Pokój w tym hotelu ma kilka metrów kwadratowych, z czego większość zajmuje łóżko i łazienka oraz brak szafy. Brak szafy jaki jest, każdy widzi, projektanci uznali, że hotelowe życie nie potrzebuje szuflad i wieszaków a nasze ubrania w walizce czują się jak ryba w wodzie.
Być może był to zabieg optyczny, żeby przestrzeń stała się lżejsza, nie wiem, w każdym razie asem w rękawie projektanta i nożem w plecy hotelowego gościa jest tu łazienka. Otóż przezroczysta, całkowicie. Wmontowana w pokój niczym scena. Prysznic, umywalka, toaleta, wszystko to jak scenografia w teatrze, w którym widz musi mieć na oku całą rozgrywającą się akcję, niczym przerysowany archetyp reality show (wystarczy przypomnieć sobie „Pogodę na jutro” w reżyserii Jerzego Stuhra).
Masz parcie na szkło? Wspaniale, tylko u nas pod prysznicem gratis możesz poczuć się jak w BigBrotherze. Taki układ przestrzenny, w którym łazienka staje się szklaną gablotą po środku pokoju, narzuca wręcz postawę wojerystyczną – wmawia gościom potrzebę podglądania. Siadasz więc na łóżku, biegniesz pod prysznic, a potem znów na łóżko, żeby się pod tym prysznicem obejrzeć.
„Gdzież są Twoje szklane domy?” pytał niegdyś zrezygnowany Baryka. Otóż we Wrocławiu, drogi Cezary, have fun, projektanci z pewnością mieli.
Książka Sudjica, ciekawa, lekko napisana, niestety też posiada pewną projektową wadę – przynajmniej po stronie polskiego wydawnictwa. Otóż wizualnie estetyczna stawia taki opór podczas rozginania kartek, żeby dotrzeć do ich treści, że pojęcie lektury zaangażowanej nabiera tu znaczenia dosłownego – mięśnie dłoni i nadgarstków dawno nie były tak zaangażowane.