Artykuł
Patti Smith. Portret artystki z czasów dzieciństwa
W „Obłokobujaniu” Patti Smith, jedna z ikon nowojorskiego punk rocka, opowiada o swoim dzieciństwie i dorastaniu artystycznym w poetycko-prozatorskim stylu. I, co najważniejsze, robi to dobrym stylu. Niemal tak dobrym jak płyty „Horses” czy „Easter”, z których artystka (piosenkarka, poetka, pisarka, malarka!) jest najbardziej znana. Czyli prawie nieznana, jeśli wziąć pod uwagę skalę jej talentu i osiągnięcia.
„Miałam w życiu tylko jeden przebój radiowy i nawet nie ja go napisałam” – żartowała swego czasu w wywiadach, wspominając piosenkę „Because the Night”, którą podarował jej Bruce Springsteen, zbyt zawstydzony, by śpiewać piosenkę miłosną. Proza Patti Smith, choć zbiera nagrody i pochwały, również nie jest zanadto przebojowa i bestsellerowa. Ale tak jak jej muzyka, nie pozwala czytelnikowi na obojętność.
Prawdziwy punk rock to coś większego
Miałem piętnaście lat, gdy po raz pierwszy usłyszałem Patti Smith. Ojciec zabrał mnie do Danii, niedaleko od Kopenhagi na pola położone nieopodal małego miasteczka Roskilde, gdzie od 1971 roku odbywa się jeden z największych festiwali muzycznych w Europie. W 2001 roku jedną z największych osobistości – słowo „gwiazda” pasuje bardziej do Rihanny i innych syntetycznych piosenkarek – była właśnie pięćdziesięciopięcioletnia wówczas piosenkarka. Pamiętam dobrze jej zdjęcie w programie festiwalu. Wgapiałem się w nie długo. Indiański profil i Smith, owinięta wyzywająco w amerykańską flagę. Fotografię opatrzono podpisem: „jeśli Iggy Pop jest dziadkiem punk rocka, Patti Smith jest jego babcią”. Obiecująco.
Koncert odbywał się na jednej z mniejszych scen festiwalu, pod namiotem. Smith stała na scenie, jedną ręką gniewnie wymachiwała w powietrzu, drugą trzymała tomik poezji, którą recytowała do akompaniamentu gitary akustycznej. To miał być punk? Nie. Dla piętnastolatka punk oznaczał brudnych kolesi z ustami przekłutymi agrafkami, Sex Pistols, plucie na muzyków i szalone pogowanie pod sceną. Nie działo się nic z tych rzeczy. Ale Smith udowadniała całą swoją karierą, że punk może być czymś znacznie większym. To dlatego, że jest artystką w staroświeckim tego słowa znaczeniu. Agresja w jej twórczości nie jest po prostu destrukcyjną siłą, rzuceniem komuś w twarz prymitywnego „fuck you!”. Punk Patti Smith to agresja konstruktywna, metodyczna; to także literatura podana w nieco mniej literacki sposób. Ale przy tym jej albumy to nie książki, tylko płyty rock and rollowe. Stała więc na scenie, wygrażając pięścią bóg wie komu, wykrzykując swoje wiersze do spokojnego brzmienia gitary akustycznej. Jak napisał o jej debiucie, „Horses”, wybitny krytyk Lester Bangs: „Nawet gdybyś nie rozumiał słowa po angielsku, nie mógłbyś pozostać nieczuły na emocje, które płyną z muzyki Patti Smith”.
Smith recytuje, mruczy, jęczy, krzyczy, śpiewa, zawodzi, fałszuje. Nawet gdy nie trafi w dźwięk czy zachrypnie nadal brzmi tak, jak trzeba. Nie o szczegóły chodzi, nie o doskonałość. Gra, że tak powiem, z trzewi, z wątroby. To artystka wymagająca wiele od swego odbiorcy; niczego nie poda tak, żebyśmy poczuli się komfortowo. Nie da się jej sprowadzić do roli przygrywajki, muzaku z windy, na który nawet nie zwracamy uwagi. Nie ma relaksu – jest rewolucja i stary, dobry rock and roll. Muzyka, która nie jest fabrycznie stworzona jako atrakcyjny produkt jednorazowego użytku, to coś niezwykłego.
Tego samego dnia, wieczorem, Patti dała drugi koncert. Tym razem śpiewała na głównej scenie dla pięćdziesięciu tysięcy ludzi. I rozpłakała się – ze wzruszenia, jak przypuszczam. W środku jednego z numerów urwała się partia wokalna. Smith siedziała na scenie, mikrofon leżał gdzieś obok, a ona sama płakała, przykładając dłoń do ust. Nie spodziewała się tak entuzjastycznego przyjęcia, wiedziała, że nie może się przecież równać popularnością z Robbiem Williamsem, który również występował tego samego dnia. A jednak to na jej koncercie pięćdziesiąt tysięcy gardeł krzyczało z nią hasło “People Have The Power” tak, że aż uszy bolały.
Dzieciaki, po prostu
Kilka lat później dostałem do ręki egzemplarz książki Patti Smith „Just Kids”, przetłumaczony z jakiegoś powodu na polski jako „Poniedziałkowe dzieci”. W swojej powieści piosenkarka opowiadała o dorastaniu w Nowym Jorku lat sześćdziesiątych, pierwszych poetycko-muzycznych próbach, a także związku z fotografem Robertem Mapplethorpem. Książka, nagrodzona w 2010 roku nagrodą National Book Award w kategorii non-fiction, jest piękną opowieścią o miłości między dorastającymi artystami. Historia jest oczywiście artystycznie nieszczęśliwa.
Zapamiętałem Patti z Roskilde. Gdy kilka lat później występowała w Warszawie od razu kupiłem bilety. Ja i jeszcze kilka innych osób. Razem starczyło nas, by zapełnić może jedną trzecią Sali Kongresowej. Smith wyszła na scenę ubrana w przybrudzoną, męską marynarkę i czerwone skarpety z orłem biały, które chętnie eksponowała, podciągając niemal do samych kolan. Nie potrafiła jednak ukryć rozczarowania, gdy spostrzegła pustki na widowni – ludzie rozrzuceni byli po różnych stronach Kongresowej. Patti wydała proste polecenie – wszyscy pod scenę! W minutę rozkręciła w drętwej jak polityczne wiece Sali Kongresowej wspaniałą imprezę. To ten rodzaj twórczości, w której aż chce się brać udział.
Rock and roll pod znakiem Baudelaire’a i Geneta
A ona nawet nie myślała na poważnie o karierze muzycznej. Chciała zostać malarką, potem poetka (to drugie jej się zresztą udało). Idolami Smith byli Charles Baudelaire, Jean Genet i William Blake, choć matka przestrzegała ją, że idąc tą artystyczną drogą niechybnie skończy jako kelnerka w jakiejś hipsterskiej, czy raczej hipisowskiej kawiarni w Greenwich Village. Ale została kimś innym – gdyby Genet albo Baudelaire stworzyli rockandrollowy zespół, być może brzmieliby podobnie. Poza muzyką i literaturą Patti poświęciła nieco uwagi także malarstwu, swojej dziecięcej pasji. Jej prace oglądałem w nowojorskim Museum Of Modern Art, gdzie wiszą obok obrazów Jeana-Michela Basquiata. Autorka „Horses” uznała jednak, że brak jej talentu. Dlatego jej obrazy dziś wiszą w niszowych galeriach jak MoMA.
Książka “Obłokobujanie” to relacja z drogi ku sztuce. Dwadzieścia dwa lata temu tych jedenaście szkiców po raz pierwszy wystawiono na światło dzienne. Opublikowane w malutkim woluminie – „jak malutki, indiański modlitewnik, który można nosić w kieszonce”, stwierdziła Smith – stały się obowiązkową pozycją dla fanów-wyznawców nowojorskiej artystki. Wszystko w tej książce niesie ze sobą ciężar symboliczny, nawet parzenie herbaty staje się duchową podróżą pełną zdrowej melancholii.
Nie jest to jednak pierwsza część „Poniedziałkowych dzieci”. Dzięki bogu, Smith jest zbyt inteligentna, żeby się powtarzać, nawet jeśli przyniosłoby jej to być może większe korzyści. „Obłokobujanie” to intymny portret przyszłej artystki z czasów dzieciństwa, u progu dojrzałości aż po tak zwany dzień dzisiejszy. „Gdy pracowałam w księgarni Scribnera zawsze marzyłam, by kiedyś napisać własną książkę” – mówiła Smith, odbierając nagrodę National Book Award cztery lata temu. Dobrą wiadomością, płynącą z biografii Patti Smith, jest to, że da się te marzenia spełnić. I to po całości, bezkompromisowo. Fanów ucieszy także wieść, że Smith pracuje aktualnie nad kolejną powieścią – tym razem planuje kryminał.