Artykuł
Salinger – pisarz, który zniknął
J. D. Salinger został literacką sławą w 1951 roku za sprawą „Buszującego w zbożu”, jednej z najpopularniejszych powieści amerykańskich XX wieku. Z dnia na dzień zmieniło się jego życie i stał się autorytetem, sławą, ulubieńcem nowojorskiej socjety. A potem się wycofał, zamilkł, nie zamierzał brać udziału w życiu publicznym ani spełniać niczyich oczekiwań. Jego życie owiane było tajemnicą. Przede wszystkim nikt nie wiedział, czy pisarz jeszcze pisze.
„Zastanawiam się, czy nie skończyłem się w wieki dwudziestu jeden lat” – martwił się dwudziestokilkuletni Salinger, usiłujący zostać pisarzem. Bezskutecznie. Nowojorskie pisma literackie konsekwentnie odrzucały jego kolejne opowiadania; najbardziej bolały odmowy z „New Yorkera”, którego Salinger postrzegał jako szczyt wielkiej góry, spełnienie ambicji. Redaktorzy prestiżowego tygodnika niemal torturowali młodego autora. Gdy w końcu zdecydowali się przyjąć jego krótki utwór „Slight Rebellion off Madison” – Salinger określił go jako „smutną małą komedię o uczniu prywatnej szkoły z internatem, który ma ferie zimowe” – zaraz wycofali się z druku. W grudniu 1941 roku, po japońskim ataku na Pearl Harbor, magazyn zdecydował się odłożyć publikację na czas nieokreślony. Salinger był wściekły. Miał wielkie nadzieje, które znów przekłuto, jak balonik. „Gdyby zdołał przekonać redakcję, by wydrukowała jakiś jego głębszy, bardziej wartościowy tekst, mógłby zyskać uznanie, na jakie – jak czuł – zasługuje, zrobić wrażenie na Oonie O’Neill i zacząć coś zmieniać w swoim życiu” – diagnozuje Kenneth Slawenski w swojej biografii Salingera, która właśnie trafiła do polskich księgarń.
„Gdy myślimy o karierze Salingera, a szczególnie o jej początkach, trzeba wziąć pod uwagę właśnie ambicję i pewność siebie. Na pewno Salinger miał mnóstwo wiary we własne możliwości, a kiedy czasami ją tracił, to siłą napędową stawała się dla niego ambicja”. Ambicja była mu potrzebna, by mierzyć się z kolejnymi przeszkodami, ciskanymi mu pod nogi przez złośliwy los. Ambicja zaprowadziła go na front II wojny światowej. Rozdziały książki, która miała uczynić go sławnym i spełnić jego marzenia, kreślił w okopach. Gdy walczył z nazistami we Francji i Belgii (brał udział m.in. w lądowaniu w Normandii i ofensywie w Ardenach) jego ukochana, Oona O’Neill – córka uwielbianego w Ameryce dramatopisarza, noblisty Eugene’a O’Neilla – właśnie wychodziła za mąż za starszego o niemal trzydzieści lat, Charliego Chaplina. Salinger był nikim, Chaplin był Chaplinem. Salinger byłby znakomitym argumentem za tezą, że wszelkie wielkie dokonania mężczyzn spowodowane są w gruncie rzeczy porażkami miłosno-erotycznymi. Wszystko przez Oonę. Musiała mu poważnie zajść za skórę, skoro „Buszujący w zbożu” – wiadomo, jego największy, jedyny przebój – pełen jest utyskiwań na „hochsztaplerów” i „zakłamanych hipokrytów”. Salinger domagał się zbyt krystalicznego, czystego świata.
„O’Neill uosabiała typ dziewczyny, jakim Salinger od dawna ostentacyjnie pogardzał. Może w jakiś trudny do zrozumienia sposób właśnie dlatego tak bardzo się w niej zakochał”. Może. Zaspokajając jej wybujałe aspiracje „afiszował się z nią na Piątej Alei, jadał w najelegantszych restauracjach, na które nie bardzo było go stać i spędzał wieczory na sączeniu koktajli w luksusowym Stork Club, gdzie spotykali się z gwiazdami filmowymi i znanymi postaciami ze śmietanki towarzyskiej w atmosferze, której Salinger nie znosił”. Ale zaciskał zęby i znosił.
Książka Slawenskiego to opowieść o utalentowanym człowieku – utalentowanym nie przesadnie, ale wystarczająco – i targających nim wątpliwościach we własne możliwości. Mierzeniu się z bezwzględnym światem nowojorskich wydawców (a także z bezwzględną dyktaturą okoliczności społecznych i politycznych Ameryki XX wieku). Salinger musiał bowiem stawić czoła prozie literackiego biznesu – odmowie. Odrzucono go nawet w 1940 roku, gdy zgłosił się na komisję poborową. W dodatku romans z Ooną dobiegał końca; dziewczyna wyjechała do Hollywood, gdzie planowała zostać gwiazdą filmową; zamiast tego została żoną Chaplina. W 1942 roku Salinger dostał kartę powołania – armia rozluźniła wymogi rekrutacji.
W 1951 roku ukazał się „Buszujący w zbożu” i życie J. D. Salingera zmieniło się na zawsze. Powieść uczyniła młodego pisarza literacką sławą, celebrytą, jedną z największych atrakcji nowojorskich salonów, których – jak wspomniałem – Salinger nie poważał jakoś szczególnie. Sława, o której tak marzył, okazała się ciężarem. Wydawcy i publiczność, zakochana w Holdenie Caulfieldzie – każdy może się w nim odnaleźć; każdy był kiedyś nastolatkiem – czekała na kolejną powieść Salingera, teraz „wielkiego amerykańskiego pisarza”. Ale najchętniej przeczytaliby nowego „Buszującego”, którego krytycy przyrównywali do „Przygód Hucka” Marka Twaina. Sam Salinger do końca życia musiał kryć się przed fanami i początkującymi pisarzami, którzy przyjeżdżali do niego oczekując gotowych recept na problemy egzystencjalne i twórcze.
Zaczął więc zapadać się w siebie. A nie ma lepszego sposobu na zapadanie się w siebie niż buddyzm zen. Salinger zdziwaczał. Sprzedał swój apartament przy Park Avenue i wyprowadził się daleko od Nowego Jorku, do miasteczka Cornish w stanie New Hampshire. Zamknął się w szopie i pisał. Obowiązywał surowy zakaz pukania do drzwi szopy i prób nawiązania jakiegokolwiek kontaktu. Wydawał nawet opowiadania, krótkie nowelki, ale coraz rzadziej i rzadziej, aż w końcu zamilkł zupełnie. Od 1981 roku, gdy udzielił swojego ostatniego wywiadu, Ameryka zastanawiała się, co do cholery robi jeden z jej najsłynniejszych pisarzy? Czy w ogóle pisze?
W filmie dokumentalnym „Salinger” z 2013 roku widać, jak pisarz jest chroniony przez innych członków społeczności miasteczka. Nie chcą powiedzieć, gdzie Salinger mieszka, gdzie bywa, jak można się z nim skontaktować. „Co chcesz wiedzieć?” – pyta mieszkaniec Cornish reżysera filmu, który usiłuje namierzyć Salingera. „Czy nadal pisze?” – „Pisze”. I to koniec. Ani słowa więcej.
Nie cierpię „Buszującego w zbożu” od pierwszego wejrzenia. Może przeczytałem go zbyt późno, ale zgadzam się z twórcami „South Parku”, którzy wyszydzili książkę w jednym z odcinków serii. Wyśmiewali przede wszystkim, podkreślane od lat na każdym kroku, „brudne”, skandalizujące aspekty książki. Nasłuchałem się jaka to obrazoburcza książka, jak wulgarny jest jej język i jak odważne tezy o religii i seksualności. A tu nic. Język raczej grzeczny, skandalu nie widać – chyba, że uzna się zań obecność prostytutki. Może Ameryka była nieco bardziej wrażliwa i pruderyjna w latach pięćdziesiątych? Nawet na pewno. Wiem, że książka porusza wiele obyczajowych wątków, że usiłuje krytykować zastygłą hierarchię społeczną, starych ludzi i stare, nieprzystające do nowoczesności, zasady.
Nie wiem tylko dlaczego do dziś wciska się uczniom w szkołach „Buszującego” jako „niepoprawną” lekturę, podniecającą i wyzywającą. Niestety tylko z daleka. Zawsze widziałem w Holdenie po prostu irytującego nastolatka, którego boli świat. Dzisiaj były wrażliwym chłopcem w rurkach, słuchającym jakichś indie-smętów. Ze zdumieniem przyjmowałem wiadomości o tym, jak wielki skandal wywołała publikacja w bogobojnej Ameryce. Niektóre księgarnie nawet odmawiały sprzedawania książki. Zbytek troski, nie ma się czego bać.
W dodatku nad powieścią Salingera unosi się jeszcze gorsza aura – aura książki, która zabija. To również wyśmiali twórcy South Parku. Tak, wszyscy wiemy, że to właśnie utyskiwania Holdena zainspirowały Marka Davida Chapmana do zastrzelenia Johna Lennona w grudniu 1980 roku. Chapman, tak jak bohater powieści, zamierzał raz na zawsze rozprawić się ze ściemniaczami i hipokrytami. Inny zamachowiec – niedoszły – John Hinckley także powoływał się na wpływ lektury, gdy tłumaczył dlaczego strzelał do prezydenta Ronalda Reagana (twierdził także, że zrobił to, by zaimponować Jodie Foster). Podobno chciał nawet zmienić nazwisko na Caulfield.
Inna sprawa, że ludzie, którzy wiedzą znacznie lepiej – m.in. John Updike i Philip Roth – wymieniają Salingera w gronie swoich największych inspiracji. Roth podkreślał przede wielką rolę, jaką odgrywa „Buszujący” w zachęcaniu młodych ludzi do pisania czy zagłębiania się w historię literatury.
Całe szczęście, książka Slawenskiego to nie „Buszujący w zbożu”, a biografia niezłego pisarza, którego zatrute życie stało się przedmiotem plotek i wścibstwa, prozaika, który osiągnął coś, o czym marzy każdy pisarz, gdy kreśli pierwsze zdanie swojego utworu w nadziei, że może ktoś będzie go czytał – wielki sukces, na własnych warunkach i na wielką skalę. A potem to kopnął i zaszył się w swojej szopie. Po jego śmierci w 2010 roku ogłoszono, że – zgodnie z jego wolą – jego niepublikowane utwory będą publikowane w kilkuletnich odstępach. Owszem, Salinger pisał do końca życia, był w końcu pisarzem. Tyle, że już nie chciał być sławny.