21 października 2013

Suplement Głowackiego, czyli próżność i ironia

Janusz Głowacki, najpopularniejszy gawędziarz we współczesnej literaturze polskiej, nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji, jaka przydarzyła mu się dzięki filmowi „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Współpraca z Andrzejem Wajdą przy tworzeniu scenariusza o tak niewygodnym bohaterze – „pomniku, który niestety wciąż gada” – to przecież temat, który aż się prosi o dopisanie własnych, nie zawsze poprawnych komentarzy, sprostowań i zastrzeżeń.

header - Glowacki Przyszlem

Zaangażowanie do tego filmu Janusza Głowackiego nie jest wbrew pozorom zupełnie przypadkowe. Pisarz przyjechał do Stoczni Gdańskiej w czasie sierpniowego strajku w 1980 roku. Swoje obserwacje wykorzystał, tworząc jeden z klasyków drugoobiegowej prozy lat osiemdziesiątych – minipowieść „Moc truchleje”. Jednocześnie od czasów stanu wojennego przebywał głównie za granicą i z oddali przyglądał się polskim sporom – a tego dystansu, przynajmniej na początku, domagał się sam Wajda. Wreszcie trudno bagatelizować trwające od początku kariery związki Głowackiego z filmem, skoro dla znakomitej większości odbiorców, pozostaje on głównie współautorem słynnego „Rejsu”.

 

WajdaSam artysta był jednak zaskoczony propozycją, złożoną mu przez reżysera w barze Hotelu Bristol na Krakowskim Przedmieściu w marcu 2010 roku, a więc w przededniu tragedii smoleńskiej. Wajda planował stworzyć film opowiadający wyłącznie o wydarzeniach Sierpnia ’80, zapewniając jednocześnie, że nie oczekuje „pomnika ani kapliczki”. Po krótkim wahaniu Głowacki zgodził się napisać scenariusz i trudno powiedzieć, czy zrobił to, bo mistrzowi się nie odmawia, czy rzeczywiście żywił szczerą nadzieję, że połączenie jego ironicznych inklinacji z „romantyzmem heroicznym” Wajdy zaowocuje interesującym filmem.

 

Książka została opatrzona podtytułem – „jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy”. Trudno ująć to lepiej. Temat tworzenia i snucia opowieści pojawia się tu bowiem od razu i nie znika do końca. Przywódca „Solidarności” jest dla Głowackiego przede wszystkim postacią literacką. Za przekornym zapewnieniem, że właściwie byłoby lepiej, gdyby Wałęsa okazał się agentem, nie stoi żadna ideologiczna deklaracja. To wyznanie pisarza, którego interesuje stworzenie ciekawej fabuły i który otrzymał zadanie przedstawienia „prawdziwej, opartej na faktach” historii, ale mimo istnienia dokumentów, dowodów i świadectw musi zdecydować, jak tę historię skonstruować. A jak wiadomo – dzieje Lecha Wałęsy jak mało które nie pozwalają się łatwo opowiedzieć.

 

Liczne nawiązania do innych filmów pokazują, że historia Wałęsy będzie siłą rzeczy kreacją, tekstem zanurzonym w odwołaniach do innych tekstów. Nawet od samego romantyzmu, domeny Wajdy, którą Głowacki miał równoważyć, nie da się uciec. To, co wiemy o tych wydarzeniach, nie wystarcza do stworzenia dobrej opowieści. Słynnej bezkrwawej rewolucji, opisanej już zresztą na wszelkie sposoby, brakuje dramaturgii. Fikcja – „zmyślenie prawdziwe” – staje się nieodzowna. Głowacki tworzy listę tematów pominiętych w oficjalnych wspomnieniach i są na niej motywy tak niezbędne dla filmu jak strach czy erotyzm.

 

GlowackiRozpoczyna się zatem walka z materią opowieści. Kwestie od lat roztrząsane przez publicystów i historyków, nie mówiąc już o reszcie społeczeństwa, dla pisarza są problemem warsztatowym – jak „dobrać się do historii”? Pojawiają się kolejne pomysły, zarówno na konstrukcję całości, jak i na poszczególne, oglądane z coraz to innych stron epizody. Wszystkie warianty Głowacki skrupulatnie zanotował. Początkowa wersja scenariusza wykorzystywała topos drogi i opierała się na niesławnym, kilkugodzinnym spóźnieniu Wałęsy na początek strajku. Pisarz chciał przedstawić wizję trasy od mieszkania do stoczni, w atmosferze zagrożenia, opatrzoną licznymi retrospekcjami, scenami symbolicznymi i majakami.

 

Kiedy pierwsza wersja scenariusza jest już przyjęta, Wajda zmienia koncepcję i decyduje, że nie obędzie się bez „lekcji obywatelskiej”. Najpierw każe scenarzyście rozszerzyć horyzont czasowy od Grudnia ’70 aż do wolnych wyborów – „musi być Stocznia, Stan wojenny, Internowanie, Nobel, Okrągły Stół, Wolne wybory i dopiero potem Kongres”, co brzmi niemal jak kolejne, wypisane wielką literą, stacje Drogi Krzyżowej. Wreszcie reżyser rezygnuje z dotychczasowej konstrukcji i wybiera prostą, linearną opowieść. Nawet po sukcesie autobiografii Danuty Wałęsy potrzebne są zmiany. Rozrzedzenie pisarskiego projektu w wielkiej machinie produkcyjnej chcącej sprostać oczekiwaniom publiczności to drugi najważniejszy temat książki. Wajda pojawia się tutaj wielokrotnie i zawsze w roli arbitra – spodoba mu się ta scena czy nie, puści tamten epizod czy się zawaha?

 

Głowacki drobiazgowo notuje, jakie sceny miały się w filmie pojawić i w którym miejscu. Wspomina chociażby typowy dla jego pisarstwa, groteskowy epizod, w którym Wałęsa dowiaduje się o grudniowych strajkach 1970 roku. Wieści dochodzą do niego w podziemiach domu towarowego, gdzie – po znajomości – odbiera wózek dla swojego pierwszego dziecka. Pomieszczenie wypełnione jest kończynami składowanych tutaj kobiecych manekinów. Kiedy z górnego poziomu pada informacja o strajku, z podłogi podrywa się kierownik i okazuje się, że jedna para zadartych nóg porusza się i należy do ekspedientki sklepu. Głowacki podsumowuje: „czy ja muszę mówić, że te nogi nie weszły?” Takich przypadków jest oczywiście więcej i niektóre mają znaczący wpływ na wymowę całości, chociaż pisarz w żadnym miejscu nie komentuje wprost efektu finalnego.

 

Glowa„Przyszłem” to jednak nie tylko brudnopis scenarzysty. Warianty scen przeplatają się tu w kolażowej formie z cytatami z wywiadów (przede wszystkim z rozmowy Wałęsy i Oriany Fallaci, która ostatecznie posłużyła za klamrę filmu), sprawozdaniami ze spotkań samego pisarza, anegdotami typowymi dla Głowackiego, choć tutaj dozowanymi w ograniczonej ilości. Na marginesie pojawiają się kapitalne, kreślone od niechcenia miniportrety, choćby we wspomnieniu z pokazu „Pierścionka z orłem w koronie”: „Kutz był umiarkowanym entuzjastą tego filmu, a że jest człowiekiem żywiołowym, machał do mnie radośnie, że jest źle”.

 

W tle przewijają się też – bo przecież nie mogło ich w opowieści o biografii Wałęsy zabraknąć – rozważania o Polsce i polskim piekiełku, inspirowane zwłaszcza nastrojami posmoleńskimi. Oczywiście Głowacki na żadne poważne syntezy się tutaj nie porywa, pozostając na gruncie krótkich, zdystansowanych i wyczulonych na absurd dygresji. Jak w scenie z kręcenia filmu, na której widać bramę stoczni i Więckiewicza w roli Wałęsy wyczytującego postulaty strajkujących, zaś z drugiej strony, jak ujmuje pisarz, „tam gdzie stało ZOMO, Andrzej Wajda z kamerami, a za nimi jeszcze ja się ustawiłem”. W przerwie między ujęciami jeden ze statystów podchodzi do ekipy i bez żenady, z Bolkiem na ustach, wyzywa scenarzystę i reżysera od agentów.

 

Pisarz zmagający się z tematem i formą to główny bohater tej książki, ale jak łatwo się domyślić, mało w nim heroizmu i szlachetnej determinacji. Głowacki swoją autorską kreację zdystansowanego anegdociarza stworzył już dawno i decyduje się ewentualnie na dopracowanie odcieni. Okaleczenie swojego dzieła artysta przyjmuje z trudem – w tragikomicznej scenie jednej z wczesnych projekcji wychodzi z sali, bo boi się, że dostał zawału – ale otwarcie przyznaje, że „instynkt i interes wrzeszczały na zmianę, żeby trzymać się Wajdy i nie puszczać”. Gdzie indziej dodaje, że swoją poprzednią książkę, „Good Night, Dżerzi”, napisał jak wszystkie inne – dla zysku. Ile w tym prawdy? Nie warto chyba dociekać, bo zacieranie granic między kokieterią a szczerością to podstawa pisarskiej strategii Głowackiego.

 

W znamiennym fragmencie o Sierpniu ‘80 narrator wspomina, że gdy obok Gajki Kuroń dowiedział się o powodzeniu sierpniowych strajków, wzruszył się wraz z nią nie tyle triumfem „Solidarności”, co tym, że został dopuszczony do wzruszenia przez prawdziwych, odsiadujących wyroki w więzieniu opozycjonistów. Gdy po trzech latach pracy nad scenariuszem spotyka na przyjęciu Wałęsę, ten ignoruje zupełnie jego pytania o wrażenia z lektury. Żarliwości odbioru, jakiego domaga się niedoceniony artysta, nie brakuje jedynie rozwścieczonej grupie ludzi, którzy w rocznicę katastrofy smoleńskiej przepędzają go spod Pałacu Prezydenckiego wprost do restauracji w Bristolu – tam, gdzie cała historia się rozpoczęła.

 

„Przyszłem” jest suplementem do filmu i do twórczości Głowackiego – i nie ukrywa, że ma większe ambicje. To rzecz czasem poważna, a czasem śmieszna, trochę potrzebna i trochę zbędna. Zdarza jej się poruszać sprawy istotne, zwłaszcza dla literatury, która coraz bardziej zmaga się z narracją, z tworzeniem rzetelnej i wiarygodnej historii, a nawet z pytaniami, co właściwie rzetelność i wiarygodność mogłyby oznaczać. Jednocześnie to rzecz pisana na boku, wydana naprędce, dopóki można zarobić na głośnym temacie. Widać w niej próżność pisarza, który nie chce darować tego, co z jego pracy odrzucono, ale także chęć, by naświetlić historię – Wałęsy i filmu – z jak najszerszej perspektywy. Jedno jest pewne: czyta się to bardzo dobrze, bo Głowackiego zazwyczaj czyta się bardzo dobrze.

Książki, o których pisał autor