Recenzja
Architektoniczny przewodnik Springera
Krzyk i wrzask
Dziwacznych, zawstydzających, kiczowatych i po prostu śmiesznych realizacji architektonicznych w Polsce nie brakuje, Filip Springer mówił już o nich choćby w Wannie z kolumnadą. Reportażach o polskiej przestrzeni. A przecież naprawdę możemy pochwalić się wieloma dobrymi realizacjami, o których istnieniu nie mamy pojęcia, bo nie przedzierają się przez krzyk jaskrawych kolorów i kuriozalnych w formie budynków. Skąd w rodakach taka chęć szokowania, taki estetyczny rozmach, takie zamiłowanie do przerysowania? Chyba z niestabilnej tożsamości, ze stania w kulturowym, karkołomnym rozkroku. Squash, lunch, brunch i sportowe BMW (ekologiczny wariant – modna i czarna Tesla) ciągną w lewo, na zachód, do bogatych i mądrych. Coś jednak szarpie za hamulec, a nawet wrzuca wsteczny bieg we włoskim (albo amerykańskim) aucie, które nagle okazuje się limuzyną w leasingu. Czar pryska, demony, strzygi i kryzys wracają, pokazując, że twoje miejsce, Polsko, jest wśród braci Słowian, choć tak bardzo wstydzisz się tego powinowactwa. Czasami naprawdę nie musisz.
Księga zachwytów nie jest publikacją poświęconą w całości czemuś, co facebookowe fanpejdże wrzucają do worka o wdzięcznej nazwie „arkitekczer” (bądź z podkreśleniem rodzimego pochodzenia inwestycji i dla uczczenia rozmachu realizacji: „POLISZ ARKITEKCZER”), choć i o takich obiektach Springer opowiada, głosem nie tyle prześmiewczym, co poirytowanym latami ignorancji, zaniedbaniami właścicieli, niechlujnością wykonania i lekceważeniem planów zagospodarowania przestrzennego. Stara się z ducha sarmacki krzyk uciszyć i pokazać, że Polak też potrafi ładnie, estetycznie, funkcjonalnie, a nawet minimalistycznie. Księga to raczej subiektywny zapis narodowych osobliwości, które ucieleśniane są przez architekturę właśnie, to – jak pisze autor − „przewodnik po olśnieniach, zachwytach i kilku rozczarowaniach”. W końcu, to oddanie głosu przestrzeni, która mówi za nas, za jej użytkowników. A mówi wiele.
Intelektualne wyzwanie
Za pomocą Księgi, Springer stara się zmienić sposób postrzegania architektury, odchodząc od jej potocznego rozumienia, czyli utożsamiania z myślą – im więcej i drożej – tym lepiej. Uczy, że w całym tym interesie nie chodzi o postawienie budynku, o ego architekta czy inwestora (bo wtedy też, jak Leszek Czarnecki, wybudujemy sobie coś w rodzaju narcystycznego pomnika „wieżę Saurona”, czyli wrocławski Sky Tower), ale o nas, o użytkowników zagospodarowanego obszaru, którym architektura ma po prostu ułatwiać życie. W przemyślanych projektach nie chodzi tylko o zabudowanie działki. Budynek to nie tylko materiał, ale stojąca za nim wizja, myśl nastawiona na ulepszenie tkanki miejskiej. Z tych powodów w Księdze znalazło się choćby miejsce dla niepozornego poznańskiego Osiedla Małe Naramowice, stworzonego z myślą o mieszkańcach, kreującego dla nich zadbaną przestrzeń wspólną, zgraną z otoczeniem – ogólnodostępny plac otoczony przez budynki inspirowane architekturą holenderską. To przykład unikatowy, bo nadal w zbyt wielu przypadkach podmiejskie osiedla zamieniają się nieskomunikowane z miastem osiedla-widma, ponieważ inwestor nie przemyślał ich rozplanowania.
Nie ma się czego wstydzić
Obok budynków nieszablonowych, świeżych, łączących stare z nowym, wpisujących się w krajobraz, albo też go zawłaszczających (jak w przypadku aroganckiej i wyniosłej bryły domu handlowego Vitkac w Warszawie), obiektami zachwytów są budynki czasu modernizmu. Socjalistycznego modernizmu. Springer sprzeciwia się umniejszaniu architekturze tamtego okresu, przekonując, że w tym wypadku naprawdę nie ma się czego wstydzić (przywołując przykład pierwszy z brzegu – budynek poznańskiego Okrąglaka), a nawet mamy się czym chwalić − możemy być dumni z geniuszu ówczesnych architektów-wizjonerów, odciskających nieraz piętno na całych miastach. Szkoda, że hipnotyzującą biel i szarość brył „oswaja się” (bo przecież nie remontuje) psychodelicznymi farbami, bo przecież to, co kolorowe, tak naprawdę złe być nie może. Andrzej Stasiuk w posłowiu Wanny o takich radosnych przekształceniach budynków przez samozwańczych estetów mówi wprost, jako o małpie bawiącej się pędzlem. W tejże Wannie z kolumnadą Springer tłumaczy z kolei, dlaczego tak bardzo modernizm nas drażni − pomijając oczywistą „antykolorowość”, która, jak ustaliliśmy, czyni zamach na życiowy optymizm narodu i nadgorliwych estetów irytuje – a drażni dlatego, że kojarzy się z budowaniem szybkim, niedokładnym, masowym, nastawionym na zaspokojenie mieszkaniowego głodu: „Są więc bloki z widokiem na bloki. Modernizm sprowadzony do czystej fizjologii. Wykwit pragmatyzmu bez grama finezji”. No cóż, owszem, rzeczony modernizm kojarzy się właśnie z budowaniem pragmatycznym, ale w swej pragmatyczności tak brawurowym i groteskowym, że aż zasługującym na utrwalenie w kultowych już kadrach serialu Alternatywy 4 czy Czterdziestolatka. Oba seriale w tym ujmującym absurdzie gram (a nawet więcej gramów) finezji potrafiły jednak odnaleźć − butelka wódki mogła przecież przesądzić o dokładności prac robotników i ich zaangażowaniu w budowę. Modernistyczne perełki z Księgi pokazują inną stronę PRL-u – nie opresyjną, nie groteskową, ale przede wszystkim – estetyczną.
Zachwyty i olśnienia
Springer za dobre nagradza, za złe karze. Zachwyca się architekturą nieszablonową, tą znaną, jak i tą ukrytą między drzewami i osiedlami wielkich miast; piętnuje za to zaniedbanie i brak wyobraźni. Księga jest pozycją nieoczywistą, bo opowiadającą o nieoczywistym – o obiektach-perełkach i kilku architektonicznych potworkach. Co ważniejsze, nie jest to kolejna próba „umuzealnienia” przestrzeni, publikacja o schematycznej konstrukcji: obiekt, stylistycznie neutralny, faktograficzny opis, enigmatyczna lista nazwisk. Nie kartkujemy Księgi jak albumu, dla fotografii. Do każdego budynku dopisana jest bowiem mini narracja – czasem o kontrowersjach, jakie projekt budził (dom handlowy Vitkac w Warszawie), czasem o geniuszu architekta, a czasem po prostu o kiczu i efekciarstwie (jak choćby w przypadku II linii warszawskiego metra). Są też kojarzące się z podręcznikiem ramki, umieszczone po każdym opisanym obiekcie. A zawartość ramek jest różnorodna i erudycyjnie zaskakująca – obok wyjaśnień znaczenia terminów, mamy tu choćby mikrobiografie architektów, nieco ironiczne wyjaśnienie nadużywanego w potocznym ujęciu słowa „loft”, przybliżenie sylwetki Kantora, czy też wypisanie powiązanych z tematem lektur, razem z ich krótkim omówieniem. Księga zachwytów to też wreszcie publikacja wielofunkcyjna – może służyć za weekendowy przewodnik po regionie, ale jest też czymś w rodzaju studium przypadku, które oferuje nietuzinkowe spojrzenie na nas, na kraj w którym żyjemy. I to spojrzenie dowartościowuje.