Recenzja
II wojna światowa tylko dla wytrwałych
Trzeba prawdziwie drewnianej ręki, żeby zepsuć taki temat. Edselowi udaje się to jednak w pełni. Do końca tego reportażu historycznego dotrą tylko najwytrwalsi i najbardziej zagorzali wielbiciele opowieści o II wojnie światowej.
Autor opowiada tutaj o amerykańskim oddziale wojskowym, złożonym z historyków, badaczy sztuki i pracowników akademickich, którzy w 1943 roku ruszyli do Włoch, by starać się ratować z wojennej zawieruchy dzieła sztuki. Na Sycylię pierwsi oficerowie dotarli kilka tygodni po ustaleniu II frontu, posuwali się na północ za armią, przeszukując dwory, kościoły, opuszczone pałace, wygrzebując z najdziwniejszych miejsc ukrywane przez włoskich kustoszy kolekcje muzealne.
Akcja rozgrywa się więc w wielkim muzeum, jakim są całe Włochy. Alianci zastanawiają się długo, czy w celu szybkiego zakończenia wojny mogą zrzucać bomby zapalające na Mediolan, Florencję i Rzym. Niemcy także się wahają – chcą ograniczyć działania wojenne, by ocalić zabytki, ale jednocześnie nie zamierzają bez walki oddać żadnego miasta. W tym wszystkim trzeba pamiętać także o angielskim pragnieniu zemsty – za naloty na Londyn w latach 1940-41 – które spowodowało, że w planach zniszczenia włoskich metropolii nie ograniczano się wyłącznie do celów militarnych i industrialnych. W tym samym czasie wykształceni niemieccy oficerowie, wyrafinowani koneserzy sztuki okradają Włochy na potęgę. Najwyżsi dowódcy z zagrabionych dzieł tworzą swoje prywatne kolekcje lub przygotowują w prezencie dla Hitlera albumy-katalogi. W tym starciu dwóch sił, z których każda deklaruje wolę ocalenia precjozów i zabytków, kilku oficerów musi odnaleźć i uratować wszystko, co tylko można. Teoretycznie jest to więc absolutnie fascynujący temat, niemożliwy do zepsucia. A jednak…
Opowieść o poszukiwaniach prowadzonych przez specjalny oddział to zaledwie połowa tekstu, bo drugą część stanowi suchy, monotonny historyczny wykład o grze wojennej, jaką prowadzą alianci z Niemcami na włoskiej ziemi, o serii konfliktów w łonie niemieckiej armii, czy sporach między Watykanem a aliantami, Mussolinim i Hitlerem, między włoskimi, alianckimi i niemieckimi żołnierzami. Autor „Na ratunek Italii” nie jest ani zawodowym historykiem, badaczem sztuki ani pisarzem. Do pracy popchnęła go miłość do Włoch, amerykańska fascynacja wszystkim tym, co stare. Jego braki widoczne są w tekście, skomponowanym według jakiegoś podręcznika creative writing – każdy rozdział rozpoczyna się od szeroko zarysowanej perspektywy historycznej, by później nagłym cięciem przeskoczyć do historii jednostkowej. Najpierw polityka, perspektywa globalna, potem zbliżenie na życie oddziału i przeżycia osobiste oficerów. Zabieg ten podnosi oczywiście atrakcyjność opowieści, czyni ją bardziej dramatyczną i dynamiczną, ale nie można go – jak tutaj – stosować w każdym rozdziale! Tanie efekciarstwo takich technik prowadzi do kompletnego zanudzenia czytelnika.
Edsel do przebadania miał olbrzymi materiał: cytuje korespondencję Churchilla z Rooseveltem, rozkazy Hitlera, czasopisma włoskie, dzienne rozkazy zmagających się armii, nie potrafi jednak scalić ich w jedną opowieść. Męczy, spowalnia, rwie tok narracji. Tekst wygląda, jakby był zbiorem notatek, wyciągów z dokumentów, które dopiero należy związać, spoić w całość. Autor nie bardzo też potrafi się zdecydować, czy chce podążać za relacjami osobistymi, czy raczej w stronę narracji syntetycznej i zobiektywizowanej. Obok więc zdań podręcznikowych, znajdziemy tu wiele egzaltowanych wstawek typu: „Kochał Włochy i swoją pracę”. Edsel znika jako twórca, nie widać tu jego pasji, która – jak zaznacza we wstępie – popchnęła go do napisania książki. W dobrym reportażu widać autora, jego gusta, postawę, powód, dla którego wybrał dany temat. Tutaj mamy do czynienia z czymś, co nazwać można reportażem stylu zerowego (analogicznie do kina stylu zerowego) – każdy mógłby być autorem tej pracy.
W napięciu czekać zatem wypada na książkę, która lepiej opowie historię „wojny w muzeum”. Tą cegłą zaś najlepiej podeprzeć regał.