Recenzja
Krwawy cień orientu
„Takeshi. Cień śmierci” to najnowsze dzieło Mai Lidii Kossakowskiej, pisarki, której nie trzeba przedstawiać miłośnikom polskiej fantastyki. To także początek podróży po świecie rządzonym przez magię i prawo miecza.
Kossakowska czerpie inspiracje z różnorodnych legend i mitologii. W obszarze jej zainteresowań znajdują się więc chrześcijańskie apokryfy i biblijne historie o aniołach („Siewca wiatru”) czy też szamańskie wierzenia Jakutów („Ruda sfora”). Teraz przyszedł czas na kulturę Japonii wraz z jej uwielbieniem dla rytualności, honoru i… miecza. Nie jest to jednak Japonia żywcem przeniesiona z opowieści o samurajach i gejszach – rzeczywistość „Takeshiego” to bowiem świat pogrążony w wewnętrznych krwawych konfliktach i podzielony pomiędzy Zakony władające różnymi odmianami magii.
Takeshi jest wojownikiem, który (niczym Wiedźmin – nie jestem w stanie uciec od tego porównania) przechodzi przez wiele brutalnych prób Zakonu Czarnej Wody i zyskuje niewyobrażalną wręcz sprawność i wytrzymałość. Musi się jednak ukrywać za przebraniem wędrownego malarza, gdyż w czasie bitwy odwraca się od zdradzieckich przywódców Zakonu. Jednak nawet wędrownego, pozornie nieszkodliwego malarza potrafi dopaść przeznaczenie. A przeznaczenie Takeshiego naznaczone jest krwią.
Za przeznaczeniem tym stoją polityczne spiski i zatargi, które grożą zburzeniem delikatnej równowagi całego świata. Stoi za nim również dawna burzliwa miłość i… pewna głupiutka nastolatka, która marzy o wielkim świecie i przygodach rodem z taniego romansu. Czy miecz Takeshiego będzie w stanie podołać temu wszystkiemu?
„Takeshi. Cień śmierci” to powieść krwawa i dynamiczna, a jednocześnie wypełniona bohaterami skonstruowanymi tak naiwnie i jednowymiarowo, że pasowaliby bardziej do baśni niż do fantastyki. Naiwność ta ma wprawdzie swoje uzasadnienie fabularne, ale odbiera nieco radość ze śledzenia losów postaci, zwłaszcza że odebranie głębi psychologicznej niebezpiecznie zbliża powieść do nachalnej rąbanki, w której trup ściele się gęsto, ale niewiele ponadto z tego wynika. Co więcej – najbardziej złożona postać, jaką jest tytułowy Takeshi nieustannie trąci nie do końca udaną kalką Wiedźmina (nawet wątek miłosny przypomina historię z Yennefer), odartą jednak ze swojego ciętego języka i trudnego, choć na swój sposób uroczego charakteru.
Świat powieści, zawiła struktura hermetycznych Zakonów i polityczne niuanse sprawiają jednak, że historia Takeshiego niesie za sobą duży potencjał. Szkoda tylko, że czasami wymachiwanie mieczem przysłania magiczne możliwości literatury fantastycznej. Nie zmienia to faktu, że z zainteresowaniem czekam na dalsze losy wojownika, który nie jest zdolny krzyknąć z bólu – mam tylko nadzieję, że losy te zostaną podbudowane czymś więcej niż scenami pojedynków i naiwnymi dialogami.