4 stycznia 2013

Kryminał drugiej świeżości

Królowa duńskiego kryminału – tak wydawnictwo reklamuje Sarę Blaedel. To raczej chwyt marketingowy, bo Blaedel ukazuje się raczej jako skrupulatna rzemieślniczka, nie zaś mistrzyni gatunku.

 

Powieść „Mam na imię księżniczka” stanowi drugą część cyklu (po „Handlarzu śmiercią”) o pracy śledczej Louise Risk z kopenhaskiej policji. Risk to kobieta dobrze po trzydziestce, żyjąca w nieformalnym związku, oddana swojej pracy. Zatrudniona jest w Wydziale A, zajmującym się ciężkimi przestępstwami i tego rodzaju jest też jej najnowsza sprawa. Louise należy do grupy poszukującej gwałciciela młodej dziewczyny. Poznali się przez internet, a ich ostatnia randka zakończyła się zupełnie nieromantycznie – skrępowaną i zakrwawioną dziewczynę odnalazła po paru godzinach jej matka.

 

Blaedel jest wierną kontynuatorką tradycji skandynawskiego kryminału: stara się jak najmocniej osadzić zdarzenia w rzeczywistości, pokazać niespektakularne, szare życie. Na tle duńskiego społeczeństwa, dość wyraziście charakteryzowanego, umieszcza bohaterkę – przeciętną kobietę, na średnim szczeblu zawodowym, obarczoną domowymi kłopotami. Od innych reprezentantów gatunku odróżnia ją jednak tutaj pewna pospolitość przestępstwa. O ile autorzy prześcigają się w piętrzeniu okropieństw i rysowaniu demonicznych czy socjopatycznych postaci, o tyle Blaedel sięga po zbrodnię niezwykle okrutną, ale z pozoru dość zwykłą – gwałt. Zwyczajna jest tu też praca policji, która nie potrafi przez długi czas znaleźć sprawcy, bo dziewczyna, choć widziała jego twarz w czasie kilku spotkań, nie potrafi odtworzyć jej z powodu mechanizmu wyparcia. Technika nie okazuje się zbyt pomocna – kamery zainstalowane na stacji metra rejestrują tylko cień, rozmazany profil, którego nie da się pokazać w mediach. W „Mam na imię księżniczka” nie ma więc żadnej magii, żadnych zbiegów okoliczności sprzyjających śledczym. Śledztwo, które prowadzi Risk i jej koledzy, co raz to brnie w jakieś ślepe zaułki, nie przynosi żadnych rezultatów, zatrzymuje się z powodu sporów między asystentami kryminalnymi wydziału. Przełomu dokonuje Risk dzięki założeniu profilu na jednym z portali randkowych, choć jest działanie, które jej koledzy uważają za zupełnie nieistotne.

 

Druga powieść Blaedel umacnia w czytelniku przekonanie, że kryminał skandynawski rządzi się swoimi prawami, że jest on gatunkiem zupełnie innym od kryminałów amerykańskich czy brytyjskich. Wydaje się jednak, że po gigantach takich jak Mankell czy Läckberg (w moim prywatnym rankingu stojąca niżej niż Mankell), przyszła teraz pora na wyrobników, którzy reprodukują w różnych konfiguracjach warianty opisane przez tę dwójkę. Do takich producentów kryminału „drugiej świeżości” zalicza się właśnie Sara Blaedel.

 

Mam też jeden zarzut wobec wydawnictwa – streszczenie podane na ostatniej stronie okładki obejmuje jakieś 80% akcji, co w przypadku kryminału wydaje mi się niedopuszczalne. Przecież to nie Proust! Nie czytamy takich książek, by delektować się stylem, ale po to, by zanurzyć się w fabule, która tutaj niestety nie stanowi dla nas większego zaskoczenia.

 

//krytykanaostro.blogspot.com/

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także