Recenzja
Najdroższa, chyba oszalałaś
Sięgnęłam po „Najdroższą” z zamiarem przejrzenia kilku pierwszych stron. I … oderwałam się dopiero w połowie książki.
To najlepsza opinia, jaką można wystawić lekturze, prawda? Prawda. Jest jednak jedno „ale”. W przypadku „Najdroższej” tym „ale” okazał się silny, wewnętrzny opór przed sięgnięciem po nią ponownie. Ani trochę nie ciekawiło mnie, co dalej. Ja po prostu wiedziałam, co dalej będzie. I kiedy po dłuższej, wewnętrznej walce w końcu do lektury wróciłam, każda przeczytana strona przekonywała mnie, że miałam rację: całkowicie, co do joty, przewidziałam rozwój wypadków. I było to dziecinnie proste.
Poczułam się jak wypalona zawodowo wróżka, która na użytek klientki wymyśla pogawędkę o sprzyjającej koniunkcji gwiazd i planet, wiedząc, że wiara odbiorcy i tak uczyni jej słowa samospełniającą się przepowiednią. W przypadku literatury, to jednak piszący powinien być tą wróżką – najlepiej też niewypaloną – a nie czytelnik. Smutna przewidywalność fabuły „Najdroższej” te role odwróciła. I nikomu nie wyszło to na zdrowie.
W „Najdroższej” w ogóle mało co jest zdrowe. Zdrowe nie są opisane w niej relacje międzyludzkie. Zdrowe nie jest to, co dzieje się w głowie głównej bohaterki. Z tego prostego powodu, zdrowe nie jest również to, co się wokół niej dzieje. Pisana rwaną frazą powieść stanowi de facto strumień świadomości swojej najważniejszej protagonistki. Choć „strumień” w tym przypadku to niezwykle mylne określenie. Lepsza byłaby „rąbanka”.
Uwikłana w myślenie życzeniowe i ucieczkowe Najdroższa jest wychuchaną jedynaczką matki, którą przyszło jej się zająć w ciężkiej chorobie. I Najdroższa nie jest w stanie temu zadaniu nawet połowicznie podołać. Ba. Nie jest w stanie przyjąć odpowiedzialności za siebie samą, za własne wybory i działania. Bardziej niż realnego wsparcia poszukuje kogoś, kto ją uratuje z piekła własnej głowy, przez co wikła się w gąszcz zależności i chorych układów jeszcze bardziej.
Chora matka, praca w korporacji, łagodny jak baranek i wierny jak pies mężczyzna, plus kochanek chmurny i durny, niedostępny a przez to tak atrakcyjny. Miłosny trójkąt z chorobą w tle. Niezgoda na rzeczywistość, która skrzeczy. Przekonanie o własnej wyjątkowości; o tym, że zasługuje się na coś lepszego niż się ma. I niż mają inni. To wszystko już było.
O oryginalności książki stanowi jej język. Jego składnia podporządkowana jest chaotycznym i skrajnym emocjom, jakie targają główną bohaterką. Krótkie frazy, specyficzny dobór słownictwa skutecznie prowadzą czytelnika przez rozchwiany i niestabilny świat odczuć, kompulsywnych zachowań i gorączkowego poszukiwania przyjemności, jakie prowadzi Najdroższa. To dzięki językowi powieści czytelnik wikła się w myśli Najdroższej jak w matnię, zapada w nie jak w bagno. I przestaje się Najdroższej dziwić, że tak usilnie poszukuje ucieczki z tego piekła. Być nią, być w jej głowie to autentyczny koszmar. Nic dziwnego, że po odłożeniu książki w połowie lektury, wcale nie miałam ochoty do niego wracać.
Poza swoją koszmarnością, główna bohaterka „Najdroższej” nie jest jednak specjalnie przekonująca. Ona jest tą koszmarnością, zamiast kobietą z krwi i kości. Niezwykle płaskie są też pozostałe postaci powieści: dwaj mężczyźni, między którymi Najdroższa pozostaje rozdarta stanowią raczej zbiory pewnych cech niż pełnowymiarowych ludzi. Książka obfituje w opisy i zdarzenia, które poza byciem efektownymi ozdobnikami, nie wnoszą do niej niczego: nie dają ani informacji o bohaterach, ani nie popychają akcji do przodu. Doskonała i przykuwająca uwagę scena ucieczki Najdroższej z mieszkania przypadkowego faceta okazuje się nie mieć znaczenia nawet jako rys charakterologiczny bohaterki, bo to samo powtarza się później w milionach odsłon.
Podsumowując, „Najdroższa” jawi mi się wyłącznie jako intensywny, ubrany w formę literacką opis choroby. I to nie choroby matki, ale choroby toczącej główną bohaterkę, jaką jest jej skrajny egocentryzm, niedojrzałość i ksobność – wielkie choroby współczesności. Nie oszukujmy się jednak: „Najdroższa” to nie opowieść o szaleństwie na miarę „Blaszanego bębenka”, czy „Dziwnych losów Jane Eyre”.
Po głowie krąży mi tylko dyżurny żart mojej starszej siostry, kiedy z szelmowskim uśmiechem opowiada, że zawsze chciała zostać pisarką, tylko niestety nie ma o czym pisać. I to właśnie jest przypadek pani Wandy Żółcińskiej: wie jak pisać, ale jeszcze nie wie o czym. Poczekajmy. Może się jeszcze dowie. W końcu „Najdroższa” to dopiero jej powieściowy debiut.