Recenzja
Pęknięte serce
Mafia i przemysł filmowy to, wydawałoby się, temat samograj. Każdy chciałby wiedzieć, co członkowie włoskich rodzin myśleli o kręceniu „Ojca chrzestnego”, jak to było z gangsterskimi powiązaniami Franka Sinatry i czy w komedii „Dorwać Małego” Levinsona kryje się jakaś prawdziwa opowieść.
A jednak „Czarne serce Hollywood” cierpi na arytmię – brakuje pomysłu na książkę. Zwykle książki z zacięciem historyczno-demaskatorskim posiadają jakąś tezę czy historię, która stanowi mocny szkielet fabularny, narracyjny, na którym jest oparta. Sprawia to, że zamiast luźnego zbioru faktów i spekulacji, czytelnik otrzymuje opowieść linearną, bądź koncentryczną. Pomysł, że w Hollywood rządziła i rządzi mafia nie jest pomysłem na narrację, która wciąga czytelnika i oferuje mu dużo informacji i sensacyjnych opowieści przy zachowaniu spójności. To jedynie chwytliwy pomysł wyjściowy i właśnie tej spójności u Thompsona Douglasa nie widać, narracja rozjeżdża się. Niby otrzymujemy postać gangstera Mickey’a Cohena, który jest świadkiem większości opisywanych wydarzeń, ale nie jest to wyraźnie podkreślone. Autor tonie w dygresjach, które wydają się nie na miejscu, by kilkanaście stron dalej okazać się kluczowymi dla zrozumienia tego, jak funkcjonowała mafia. Często widać, że w książce po prostu starano się zmieścić jak najwięcej materiału, zalać czytelnika faktami.
Niestety z drugiej strony wiele z tych faktów jest nieistotnych dla całościowego obrazu życia mafii w fabryce snów, mają tylko charakter sensacyjnych smaczków, podczas gdy brakuje rzeczywiście istotnych informacji. Pojawiają się wątki tylko luźno powiązane z przemysłem filmowym, na zasadzie – mafia rządzi w Hollywood. Jest to opowieść o członku mafii, więc dotyczy również filmu. Tego typu logika nie zawsze się sprawdza.
Autor przytacza setki nazwisk i aluzji do klasyki kina, zarówno tej z okresu filmu niemego, jak i czasów współczesnych nie troszcząc się zwykle po co to robi, ani czy powinien dodać choćby zdanie wyjaśnienia. Jeśli coś dodaje, to charakterystykę godną plotkarskiego brukowca, np. opisując hotel Beverly Hills jako miejsce imprezy wydanej przez gangsterów na cześć Franka Sinatry, nie może się oprzeć i dodaje “szalony, zły i absurdalnie bogaty Howard Hughes miał tam do dyspozycji kilka parterowych domów”. Ta zbędna z punktu widzenia tematu książki informacja zawiera jedynie stereotypową charakterystykę jednej z najdziwniejszych postaci Hollywood, a nie wyjaśnia nawet kiedy i dlaczego Hughes tam przebywał. Tego typu ozdobniki, które mają najwyraźniej podkreślić erudycję autora tylko rozpraszają czytelnika. Denerwują także krótkie pełne emfazy zdania, które również zdają się odsyłać czytelnika do prasy sensacyjnej – są niczym nagłówki z “The Hollywood Reporter”. Być może taki był właśnie zamysł – upodobnić książkę do relacji brukowca.
„Mroczne serce…” ma wiele naprawdę świetnych, pełnych dramaturgii fragmentów, jednak jako całość sprawia wrażenie zbyt chaotyczne. Szkoda, bo wystarczyłby jeden pomysł więcej i trochę pracy redaktorskiej, a byłaby to książka godna polecenia, nie tylko fanom kina.