30 czerwca 2015

Samotni w tryptyku

Zadie Smith wyznaje, że zawsze odbierała siebie jako zbyt „rozlazłą, rozwlekłą, gadatliwą i niedookreśloną”, aby umieć zamknąć się w wymagającej formie opowiadania. Jest zupełnie inaczej.

Zadie Smith chyba nikomu z Państwa przedstawiać nie trzeba. Ci, którzy choć raz  przeczytali coś jej autorstwa , przypuszczalnie odruchowo sięgną po świeżo opublikowany przez Znak niewielki (rozmiarem! nie duchem!) tomik. Tych, którzy nie mieli okazji jej poznać, zachęcam, by teraz to zrobili. I to nie dlatego że trzeba, ale dlatego że warto. Bo to pisarstwo piękne, mądre i dobre, a – jak wiemy z życia – cechy te rzadko występują w tercecie.

Tym razem odnalazły się one w tryptyku (czy przypadek?) opowiadań, które autorka opublikowała na łamach „New Yorkera” i „Granty”. Trzy pozornie różne historie łączy jeden temat: samotności, utraty, tęsknoty. Bohaterka pierwszego – Marta – po przeprowadzce z Londynu w głąb Anglii poszukuje domu, by w którymś momencie zdać sobie sprawę, że pozostanie on zawsze pusty. Bohater drugiego (chyba najbardziej wzruszającego) – ojciec daltonista – z myślą o swoich córkach maluje ściany pokoju tak, by nigdy nie zachodziło w nim słońce. Trzecia historia to opowieść o zmarnowanym poświęceniu ojca, który wymarzył córce lepsze życie niż jego, dlatego wysłał ją z Afryki do Europy, która tylko czyha na naiwnych, a w zamian za nadzieję oferuje wielkie kariery przedmiejskich służących.

Smith w opowiadaniach jest inna niż ta, którą mogliśmy poznać wcześniej, ale wciąż ujmująca i szczera. Jak sama pisze w posłowiu, przeprowadzka z Londynu do Nowego Jorku bardzo wpłynęła na jej pisanie, bo dała realną możliwość (Smith zwraca uwagę na aspekt kulturowy i za nim idący ekonomiczny) spróbowania sił w obcym dotychczas gatunku. Gatunku trudnym, bo wymagającym spojrzenia szczegółowego, a nie panoramicznego, jakie daje z kolei ukochana przez Smith i całą Europę powieść.

Sama autorka wyznaje, że zawsze odbierała siebie jako zbyt „rozlazłą, rozwlekłą, gadatliwą i niedookreśloną”, aby umieć zamknąć się w wymagającej formie opowiadania. Cieszy mnie bardzo, że spróbowała, bo uważam, że zawsze siłą Smith była właśnie umiejętność wyciągania z rzeczywistości pozornie nieistotnych szczegółów i wskazywanie ich roli we wszechświecie. Dlatego bardzo logiczne wydaje mi się, że w końcu to na nich postanowiła się skoncentrować.

Ciężka praca, którą włożyła, okazała się bardzo owocna. Opowiadania zebrane w „Lost and Found” nie dość, że są bardzo dobrze napisane, to jeszcze i wzruszają, i dają do myślenia. I może dobrze, że są w tomie tylko trzy. Z jednej strony pozostawiają niedosyt, jaki zawsze towarzyszył mi po lekturze Smith, którą mogłabym czytać wciąż i wciąż, z drugiej – jako tryptyk są tak skończoną całością, że trudno sobie wyobrazić jakiekolwiek jej uzupełnienia.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także