Recenzja
To wszystko jest prawdziwe
Szkoda, że tomu „Kardonia i Faber” nie zamyka przedostatni wiersz, kończący się słowami pijaka: „Piękna! Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj jej”.
Ten wers uparcie zostawał we mnie po pierwszym czytaniu, po drugim, po trzecim…, wtedy gdy coraz bardziej zanurzałam się w poetyckim świecie Łukasza Jarosza, pośród spraw, które są i tych które musiały odejść, może nawet umrzeć za życia. Szło wtedy o miłość. „W cienkiej sukience byłaś biała/ twoje piękno kładło się we mnie jak miara/ byłaś jak seria zastrzyków w brzuch/ jak zawał gdy człowiek nagle upada/ zrywając zasłony”.
Tak, dałam się uwieść poecie, choć nowy tom przynosi ten sam głos i opowieści tkane z męskocentrycznych kategorii: zasikiwanie ogniska, płacz nad ciałem zabitego na ringu boksera, spojrzenie na kobietę w przyklęku całującą sztandar i pięćdziesięcioletniego faceta, który chce na jej twarzy zobaczyć rozkosz. Twardzi mężczyźni w wojskowych pasach, oswojeni z głodem i bólem bez sensu, zrzucający się na wieniec i wódkę. Trzepoczą już wstążki kwiatów wokół trumny, grzmią pogrzebowe dzwony i inna kobieta na oczach żałobników całuje w usta martwego kochanka. To wszystko jest prawdziwe, „jak blizna po operacji, słone, spocone czoło”. A najautentyczniejszy w tym tomie wydaje się cykl wierszy „Górne światło I, II, III”, poświęcony śmierci. Cykl doskonały. Poeta ufający swoim naturalistycznym, wręcz dotykalnym „mostom rzuconym na drugą stronę snu”, wie że tym opłakującym dziś przyśni się to samo, ta sama zmarła osoba. Bo wszyscy zanurzeni jesteśmy w śnie wiecznym, „z którego nikt nas nie obudzi, bo nikt się nie obudzi”.
Poezja Łukasza Jarosza pochodzi z tego co przeżyte, przepisane z siebie, wypisane ze środka i choć nie daje wolności, to daje spokój, przynosi wyciszenie, uczy jak przyjmować wyroki w świecie podlegającym prawom natury. Jesteśmy w nim spleceni z przyrodą, z żyjącymi ptakami i rybami, z czaszkami krów i świń wyrzucanych z rzeźni pod las, w tej zwierzęcej wspólnocie gnijąc, urodzimy robale i nakarmimy sobą ziemię. Czy w takim świecie jest miejsce dla Boga? Gdzie? Pod chmurą, pod drzewem, pod kamieniem, w oku wiewiórki, w oku sąsiada? A może Boga nie ma wcale i jedyne modły, jakie człowiekowi przystoją, to miłosne litanie do świętych włosów i świętej śliny, cieknącej z ust śpiącej córki, do rąk i brzucha kobiety, którą się kiedyś kochało. I biegło za nią przeciskając między klęczącymi, a ona „zachłystywała się śmiechem wśród świerków” i najpierw karmiła cukrem, potem rozpaczą. „Zbyt łatwo o niej zapomniałem. Z popołudni ześlizgnąłem się wraz z przydymionym słońcem jak z oblodzonego pagórka”, „w gałąź życia, w gardło śmierci”… „Żałuję, że was w to wciągnąłem”. A ja nie żałuję wcale.