Artykuł
Niewolnicy stylu
Tylko grafomani zostawiają ślady swoich klęsk w materii języka. Najlepsi o procesie twórczym milczą, przynajmniej w swych dziełach. Wielcy pisarze doskonale wiedzą, że „styl to człowiek”, a sukces tkwi w wielokrotnych korektach. Ernest Hemingway napisał 47 wersji zakończeń „Pożegnania z bronią”. W wywiadzie przyznał, że problem tkwił w niewłaściwym układzie słów. Marcel Proust potrafił wybiec z domu w nocy podczas nalotu niemieckich samolotów, by spytać o wymowę włoskiego słówka. „Książek nie poczyna się jak dzieci: buduje się je niby piramidy” – powiedział z kolei Gustave Flaubert. Jednym słowem: żadnej przyjemności, tylko ciężka harówa.
Pisarzy można by podzielić na narratorów i stylistów. Pierwsi znani są raczej z wartkiej akcji i wciągających historii, drudzy – z pięknej melodii słów, cyzelowania zdań. U jednych styl kuleje, posługują się nim z gracją słonia, drudzy osiągają najwyższy kunszt rzemiosła literackiego. W czym tkwi tajemnica sukcesu?
Mania poprawiania
Finalny efekt zależy od korekty tekstu, opartej na Flaubertowskim mot juste (fr. słowo celne, trafne). Nie tylko Francuzi poszukiwali idealnego środka wyrazu. Cyprian Norwid pisał, że najtrudniej „odpowiednie dać rzeczy słowo”, zaś według Juliusza Słowackiego chodzi o to, aby „język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Niewolnicy stylu nie będą usatysfakcjonowani przypadkowymi synonimami, najważniejsze są te drobne przesunięcia znaczeniowe, odcienie słów, płynność zdania. Marcel Proust potrafił wybiec z domu w nocy podczas nalotu niemieckich samolotów, by spytać o wymowę włoskiego słówka. Chciał się upewnić, czy brzmienie pasuje do rytmu całej frazy. Iwan Turgieniew na stole operacyjnym szukał słów, którymi mógłby opisać wrażenie, jakie wywołuje stal wnikająca w jego ciało. Honoré de Balzac pisał o „rozpaczy słownika”. Niewielu pisarzy pieści się ze słowami jak Anatol France, reszta z nimi walczy, bądź „goni za słowem dla pochwycenia swych wizji” (Joseph Conrad). Dla jednych to istny maraton, dla drugich poranny jogging.
Kluczowym słowem jest tu styl. Zagadnieniem interesował się sam Juliusz Cezar, a Buffon (z zawodu przyrodnik) napisał o tym wielką mowę akademicką, która mogła uchodzić za manifest prozy wysokoartystycznej. Pisarz to człowiek, któremu pisanie przychodzi trudniej niż wszystkim innym ludziom – jak powiedział Thomas Mann. Tekst w oczach autora nigdy nie jest doskonały i podlega ciągłym korektom. Pewien mały wypis z pisarzy-stylomaniaków daje Roland Barthes w „Stopniu zero pisania”. Możemy tam przeczytać, że Pascal trzynaście razy redagował osiemnastą „Prowincjałkę”, Jean-Jacques Rousseau pracował nad „Emilem” 3 lata, wspomniany Buffon pisał ponad 10 godzin dziennie, François-René de Chateaubriand mógł spędzić na skreślaniu od 12 do 15 godzin. Bo – jak mawiał Joseph de Maistre – nic, co jest dobre, nie powstało szybko. Rzadko zdarza się, aby pierwsza wersja tekstu była satysfakcjonująca. Niektóre teksty Maupassant pisał osiem razy, a jedna z nowel Balzaka potrzebowała 27 korekt. Szerzej znana jest historia o 39 wersjach zakończenia „Pożegnania z bronią”(choć najnowsze badania wnuka pisarza wskazują na 47 modyfikacji!). Jedna z nich nazwana jest „Fitzgerald ending” – Ernest Hemingway przesiadywał ze swoim przyjacielem Francisem Scottem Fitzgeraldem nad rękopisami i wykreślał niepotrzebne przymiotniki. Sam zainteresowany w wywiadzie dla „Paris Review” z 1956 r. przyznał, że problem z zakończeniem „Pożegnania z bronią” tkwił w niewłaściwym układzie słów.
Okazuje się, że o płynność tekstu dbało wielu, a cena zmagań z formą nie grała żadnej roli. Podobno Kurt Vonnegut każdą napisaną stronę książki wielokrotnie przepisywał, Sienkiewicz kopiował, gdy musiał coś skreślić, a Romain Rolland przyznawał, że każdy tom „Jana Krzysztofa” przysporzył mu siwych włosów. Lamartine chełpił się, że jeden ze swoich wierszy napisał od ręki, pewnej burzliwej nocy spędzonej w lesie. Odnalezione rękopisy pokazywały jednak wiele poprawek i wariantów, a wiersz został okrzyknięty jednym z najbardziej wypracowanych utworów w literaturze francuskiej.
„Jak okrutna jest korekta! Hodowla bzu na ugorze (…) Korekta to pustkowie, gdzie umierają marzenia pisarza, a rządzi chłodna rzeczywistość” – to już głos współczesny, a należy on do Zadie Smith. Praca nad tekstem jest cierpieniem, a poprawki są niekończącym się procesem. „Ach, jakie zniechęcenie mnie czasem ogarnia, jakimż wysiłkiem syzyfowym jest styl, zwłaszcza w prozie! To się nigdy nie skończy”. pisał z kolei Flaubert w 1853 r. Widok pochylonego nad rękopisem najsławniejszego francuskiego maniaka stylu pozostawił niezatarte wrażenie na jego uczniu – Maupassancie. Warto ten opis przytoczyć:
„Ten widok był dlań wstrząsającą nauką. Widział jego twarz czerwoną od gwałtownego napływu krwi i chmurny wzrok biegnący po napisanej karcie: zdawało się, że to skupione spojrzenie przetrząsa słowa i zdania z czujnością myśliwego na posterunku, że zatrzymuje się nad każdą literą, jakby badał jej kształt, jej fizjonomię(…) Sapał jak drwal. Policzki nabrzmiały, żyły wystąpiły na skroni, szyja była wzdęta, czuło się w całym ciele naprężone mięśnie: stary lew toczył rozpaczliwą walkę z myślą i słowem”.
To znakomity przykład, by ewentualnymi cierpieniami fizycznymi odstraszyć każdego grafomana. Legendy pisarzy-rzemieślników są próbą uświęcenia aktu pisania. Według Rolanda Barthesa w okolicach połowy XIX wieku nastąpił znaczący przewrót: wartość użytkowa pisania zostaje zastąpiona wartością literackiego wysiłku. Arcydzielność jest zależna od pracy włożonej w dzieło. Rozdział książki powstający w jedną brzemienną w pomysły noc to coś podejrzanego. Pisarze coraz częściej robią z siebie męczenników. Możemy domyślać się, że połowa okrzyków Flauberta i jemu podobnych jest jedynie grą na pokaz.
Ćwiczenia stylistyczne
Wielcy pisarze doskonale wiedzą, że „styl to człowiek”. Dla Flauberta niemożliwością jest oddzielenie treści od formy: „Według mnie, jeśli ktoś oddzielił formę od treści w danym zdaniu, to te dwa słowa tracą jakiekolwiek znaczenie”. Styl ma wyłaniać się z tematu, ma być jego odbiciem, pięknem nieokreślonym, które jest „splendorem prawdy”(Platon). To wyeliminowanie granicy między słowem a desygnatem. Mark Twain zauważył kiedyś, że różnica między „właściwym słowem” a “częściowo właściwym słowem” jest taka sama jak między „prawdziwymi pieniędzmi” a „częściowo prawdziwymi pieniędzmi”.
Zagadnienie stylu niekoniecznie musi być traktowane z wielką powagą. Stylistyka to także zabawa ze słowem, lingwistyczna gra. W „Ćwiczeniach stylistycznych” Raymonda Queneau występują prawie wszystkie odmiany słownictwa, poczynając od stylu akademickiego po gwarę. Jan Gondowicz zainspirowany Warsztatem Literatury Potencjalnej (fr. OuLiPo) napisał „Ouliprousta”. Francuscy oulipijczycy: George Perec (autor „Życia – instrukcji obsługi”) i Queneau przekształcili pierwsze zdanie „W poszukiwaniu straconego czasu” („Przez długi czas kładłem się spać wcześnie”) na 35 sposobów. Gondowicz stwarza na ich wzór 18 polskich modyfikacji. Powstają m.in. cztery lipogramy, dla przykładu lipo bez samogłoski „i” – „Przez długotrwały czas chadzałem spać rychło”, lipo bez „a” – „Przez długi okres zwykłem robić sobie nocny spoczynek wcześnie”.
Z Marcelem Proustem związana jest nie tylko historia z kładzeniem się spać i maczaniem magdalenki w naparze. Niektórzy mówią, że styl pisania jest tak niepowtarzalny, jak linie papilarne. Inni, że wszystko, także styl, da się naśladować. To właśnie Proust był doskonałym imitatorem, miał niesamowite zdolności w naśladowaniu cudzego języka. Styl jawił mu się jako odbicie pewnej konkretnej osobowości. Pisał więc pastisze, będące świadomą grą z idiomatyką poszczególnych pisarzy. Przy okazji fałszerstwa niejakiego Lemoine’a, utrzymującego, że wynalazł metodę sztucznego wytwarzania diamentów, Proust napisał cykl artykułów, podrabiając Balzaca, Flauberta, jednego z braci Goncourtów i Micheleta. Szkoła pastiszu miała moc egzorcyzmującą i oczyszczającą – pozwoliła mu na odnalezienie swojego własnego głosu, okazała się więc nie tylko zabawą, lecz także konieczną wprawką.
Jeśli jednak niektórzy nadal wątpią w wagę stylu, wystarczy wspomnieć o kilku lingwistycznych urozmaiceniach. W materii języka popełnić można niejedno. Nie chodzi jedynie o zbędne metafory, które są często wątpliwym ornamentem(„Porównania zżerają mnie jak wszy i cały czas poświęcam na ich tępienie” wyznawał Flaubert). Równie istotne są wszelkie modyfikacje w dziedzinie słownictwa.
Większość osób zna przepiękne neologizmy Bolesława Leśmiana, niewielu słyszało za to o Stanisławie Kurkiewiczu, lekarzu, seksuologu, a przy tym – wyjątkowo płodnym puryście językowym. I tak Kurkiewicz według samego siebie był lekarzem płciownikiem. Jego zadaniem było oswojenie Polaków z terminologią erotyczną, zaś samo słownictwo miało być jak najbardziej swojskie. Usunął więc z naszego języka terminy pochodzenia łacińskiego i zastąpił je swoimi. Od tej pory możemy mówić o uprawianiu płcenia, a bodźce zmysłowe dzielą się na myśliny, słuchowiny, wzrokowiny etc., ewentualnie można poratować się samieństwem (masturbacją). Lektura tekstów i słownika doktora Kurkiewicza (polecam!) może stanowić istną skarbnicę dla tych polskich pisarzy, którzy chcieliby rywalizować o nagrodę „najgorszych scen erotycznych w literaturze”. Z drugiej strony Bronisław Trentowski – polski filozof – nie pozostał dłużny w swojej dziedzinie. W jego pracach możemy przeczytać o „samostrzale filozoficznym”, „samoruszni” i „stnieniu”. Warto wspomnieć, że gdyby nie poetycka inwencja chemika Oczapowskiego, wciąż oddychalibyśmy „kwasorodem”, a nie „tlenem”.
Przejawy stylistycznej grafomanii w literaturze śledził między innymi Stanisław Barańczak w cyklu „Książki najgorsze i parę innych ekscesów krytycznoliterackich”. Prezentacja szerokiej palety stylistyki i gramatyki – oczywiście niepoprawnej – nie miała końca. Ze strony Barańczaka była to pełna poświęceń misja obrony języka polskiego przed gwałtem ze strony pseudoliteratów. Kilka losowych wypisów z powieści kryminalnych masowo publikowanych w latach 70. powinno mówić samo za siebie: „On do każdej, byle młoda, zęby szczerzył, albo co innego jeszcze, co pan wiesz, a ja rozumiem”. Do tej pory wraz z Barańczakiem zastanawiam się, co też innego mógł szczerzyć bohater do kobiet. Dalej coś dla tych, którym nieobce są wtórne związki składniowe: „Dwa telefony wystarczyły do ustalenia adresu krojczego firmy, która szyła zmarłemu garnitur. Była czwarta rano, kiedy obudzono go [garnitur lub zmarłego] i przewieziono do kostnicy.” Także charakterystyka bohaterów nie należała do najmocniejszych stron krytykowanych autorów. Jeden z nich działał według narratora tak, „…jak przystało na mężczyznę z jądrami na miejscu”.
Wyjściem z męczarni pracy nad formą i stylistycznej grafomanii mógłby być barthesowski termin zero pisania. Mieszczańskie z charakteru pisanie typu flaubertowskiego zostaje zastąpione językiem białym. Przezroczystość mowy miałaby być wręcz nieobecnością stylu. Jednak ostatecznie okazuje się, że ucieczki od stylu nie ma, pisarz od nowa wpada w formę. Nie ma też ucieczki od korekt. Niech ostateczną radą, i zarazem przestrogą dla piszących, będą słowa Stanisława Leca: „W pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem”.